piątek, 24 grudnia 2010

Diddy-Dirty Money : Last train to Paris



Sean Combs swoje najlepsze czasy ma już za sobą, a po średniawym „Press play” wydawać by się mogło że jego rapowa kariera toczy się już tylko siłą bezwładu. Pozostaje jednocześnie dobrze ogarniającym biznesmenem, instytucją, a jak wiemy na tym skurwiałym świecie dzięki pieniądzom i znajomościom ugrać można naprawdę wiele. Singlowy „Hello, good morning” jest więc hitem, przebangerem, a że zawdzięcza to głównie produkcji oraz gościom którzy wesoło i bez większego trudu wszamali gospodarza ?. Obchodzi to kogoś ?. Dajcie więcej takich numerów i nawet przez myśl mi nie przejdzie aby narzekać.

Teoretycznie legenda mainstreamu powraca z czymś mocnym, w końcu wszyscy cieszymy się i zgodnie chwalimy gdy ktoś atakuje konceptualnym albumem. Niebezpiecznie robi się jednak, gdy zobaczymy na czym ta ‘konceptualność’ ma polegać. Tak więc w założeniu „Last train to Paris” opowiadać miał historię miłosną w „electro-hip-hop-soul-funkowym” stylu, a że Kanye już kiedyś próbował czegoś podobnego zaliczając chyba największą porażkę w swojej bogatej w przypały karierze, można by popukać się w czoło i zastanowić, czy średni w sumie raperzyna nie usiłuje polecieć na księżyc z odkurzaczem na plecach. Z drugiej strony talent wokalny Cudiego też budzi wątpliwości, mimo to zgarnął mocne pięć, a że za płytą zespołu Puffa stoi sztab ludzi plus znani goście (nawet zmartwychwstały okazjonalnie B.I.G. się przewija) może i tym razem dało radę coś ukręcić. Może. No właśnie.

Niestety, już od pierwszych minut zalewani jesteśmy wyśpiewującymi zupełne głupoty chórkami, oraz mało odkrywczymi, cienkimi na ogół zwrotkami od których bije rutyna i brak polotu. Wspominany już Kańje mimo iż nie jest wybitnym tekściarzem pokazał, że klepiąc lovesongi można zdobyć się na coś ciekawego, przynajmniej być charakterystycznym. Natomiast emocje na „Last train to Paris” są płytkie, na poziomie programów z MTV, tych w których jak podpowiadają niezawodne google „niezwykli młodzi ludzie zmagają się z dramatami, dylematami, zawodami miłosnymi”, czego można było się w sumie spodziewać. Jest nudno, Diddy bądź też jego ghostwriterzy silą się na coś ciekawszego w paru jedynie momentach, trochę życia wprowadza końcowy, tryskający optymizmem „Coming home”, mamy jakieś tam (niweczone przez beat) próby świrowania cwaniaka w „Someone to love me”, poza tym emceeing kuleje. Wiadomo, nie oczekiwałem od frontmana Diddy-Dirty Money fajerwerków, więc nawet nie mam ochoty dłużej się znęcać. Gościnne występy ?. Dużo tego patrząc na tracklistę i dobrze, choć i tu nie wszystko zagrało. Zwrotka Wayne’a w „Shades” to chyba jakiś freestyle nagrany telefonem w podróży między kiblem a kabiną nagraniową (albo dopisz sobie co tam wolisz), w „Strobe lights” jest dużo lepiej, padają śmiechowe wersy które zapewniły mu popularność, psute jednak w pewnym stopniu przez udziwniony podkład. Swoje zadanie dobrze spełnili T.I. i Drake, wejście Teflon Dona i wytnij-kopiuj-wklejony fragment zwrotki Biggiego z „Life after death” to jedne z lepszych momentów na albumie. Co prawda wątpić można w sens umieszczania ich obok zawodzenia w środku utworu, a jednak na tle ogólnej cienizny brzmią wręcz spektakularnie. Występy szeregu popgwiazdek typu Brown, typu Justin, typu Usher nie wnoszą wiele, po prostu są.

To niestety tylko część dramatu, ponieważ te piękne i sztampowe do obrzygania treści zapodawane są w równie mało ciekawej formie. Mamy do czynienia z podkładami albo przekombinowanymi na siłę jak w początkowym „Yeah, yeah you would”, albo zamulającymi jak w podlanym pierdzącym basem „Hale you now”czy „Looking for love”. „Someone to love me” to w ogóle beka, i chyba odrzut z płyty jakiegoś pierwszego lepszego Dominika i Zenona nagrywających pierwsze demo o staniu i reprezentowaniu raperskich wartości pod śmietnikiem, z myślą o błyskotliwej karierze w Prosto. Słuchając „Last train to Paris” odnosiłem wręcz dziwne wrażenie, że cały budżet władowano w parę beatów i występy fejmowych gości a resztę dorobiono na odwal jak w chińskiej fabryce, byle tylko zapchać czymś tył okładki. O dziwo (biorąc pod uwagę ostatnie popisy) jeden z lepszych bitów zapodał Swizz, radę daje również podkład w „I hate that you love”. „Loving you no more” czy przywoływany „Hello, good morning” zawierają najlepszą muzykę na płycie i to chyba jedyne momenty w których ciężko mi się do czegoś przyczepić. Jak się słusznie domyślasz, jest to niewiele.

No nic, pora na ostatni akt w pokazie przebrzydłego hejtingu jakim była ta recenzja, czyli podsumowanie. Jeśli Diddy miał na celu „zmienić tym moje życie” to powinien przyjąć bitch slapa i odejść ze spuszczoną głową, bo nawet przy obsranym „808’s & Heartbreak” bawiłem się lepiej. Kawałków przy których chciałoby się zawołać „dobry !” jest tu wręcz śmiesznie mało. Oczywiście szef Bad Boy Rec. poradzi sobie tak czy inaczej, czego dowodzi niezła w sumie sprzedaż. „Last train to Paris” pozostaje jednak najsłabszym albumem spośród wszystkich rozśpiewanych, hip popowych, eksperymentalnych projektów jakie dobiły się do moich uszu w tym roku. Barack by powiedział szajse, a nawet szukającym uniesień piętnastkom zajaranym „Lollipop’em” nieszczególnie to polecam.

Teledysk do "Hello good morning"


wtorek, 21 grudnia 2010

T.I. - No mercy



„Najchętniej widzieliby czarnucha za kratami. Czemu ?. Za byle gówno, patrz jak urządzili mojego ziomka Tip'a” płacze West w początkowym numerze. Ziomek Westa to faktycznie człowiek o wielu talentach, zaś jeden z nich stanowi niezwykła umiejętność pakowania się w kłopoty, tytuł „króla odpuszkowanego” przechodzi więc do Wayne’a który zasłużenie bądź też nie wkrada mi się do niemal każdego wpisu. Olać Wayne'a ... co przychodzi ci do głowy gdy patrzysz na krążek promowany ciemnym, ponurym coverem z zatroskaną japą wykonawcy ?. Po spojrzeniu na tytuł myślałbyś najpewniej o przyciężkawym klimacie i raczej stonowanym charakterze całości. Na szczęście, pozory mylą : T.I. to nadal człowiek od „What you know” czy „Swagga like us”, choć łzawe przemyślenia o ciężkim życiu hustlera–kokainisty też tu napotkasz.

Na pierwszy ogień idzie „Welcome to the word” nagrany na galopującym bicie przy współpracy z czołówką G.O.O.D Music. Jesteśmy kulturalnie wprowadzani do świata zła, dużych pieniędzy i przemocy, zaś wejście gospodarza, plus dobrze pasujący Kanye, minus zblazowany i dorzucony chyba na siłę Cudi dają jak najbardziej pozytywny bilans. Wręcz odleciałem przy następnym na traciliście, wspominkowym „How life changed” z gościnną zwrotką Scarface’a. Po prostu porządny południowy funk, jeśli ktoś ogarniający sprawy T.I. to czyta: dorzućcie remiks z Bunem i w zasadzie nie chcę już niczego więcej. Zaczyna się więc ładnie i przyznaję, że gdyby całe „No mercy” utrzymało poziom zbliżony do tych tracków mielibyśmy kolejny mocny argument w dyskusji na temat obecnej, jak wiemy skandalicznej i niezasłużonej dominacji dirty southu. Zerkając na ocenę wiesz już jednak że tak wesoło nie jest, a ponieważ T.I. to weteran mainstreamu taryfy ulgowej nie przewiduję. "No mercy" to "no mercy".

Schody zaczynają się więc przy "Get back up", gdy przyszła gwiazda filmowa rapuje ciepłym głosem o winie i przebaczeniu w asyście gwiazdy damskiego boksu, niejakiego C. Browna, dostarczając raczej marnych emocji. Rozczarowanie stanowi też mimo wszystko „All she wrote”. Wielki powrót Eminema do formy nie jest już takim szokiem jak na drejkowym „Forever”, bit zamula, w efekcie otrzymaliśmy numer ogólnie dobry, nie spełniający jednak oczekiwań wiązanych z tej klasy duetem. Lećmy dalej, tytułowy kawałek z The Dream psuje nieco rzewny refren („Let me goooo …”), po prostu przez chwilę czułem jakby ktoś kazał mi wzruszać się patrząc na płaczące dziecko wygrywającego ostatni „Mam talent”, co wcale nie jest kurwa fajne. Na szczęście zgorzkniałe wersy wyraźnie zmęczonego rap biznesem Tipa przypominają, iż cały czas mówimy o pierwszej lidze. Ckliwego „Castle walls” niestety już nie uratowały, mocne zwrotki mówiące o ciężarze sławy mogłyby stanowić podstawę pod coś naprawdę ciekawego, tymczasem kawałek jako całość balansuje na granicy żenady. W temacie "refleksyjny singiel z popgwiazdką" papertrailowy numer z Justinem sprawdzał się lepiej. A temu kto zadecydował aby wepchnąć na płytę „Lay me down” poleciłbym tę stronkę.

Wśród pozostałych zapadających w pamięć momentów umieściłbym „Amazing” – dla odmiany prawdziwy headbanger i popis producencki Neptunesów po średnim beacie na „Get back up”. Kolejnym przykładem numeru gdzie wszystko zagrało tak jak powinno jest też klubowy „Poppin’ bottles”. Gospodarz oraz rapujący gościnnie Drejku otrzymali mocny podkład i potrafili odpowiednio się nim zaopiekować. Ogólnie poza wspomnianym "Lay me down" nie zanotowałem jakiejś spektakularnej porażki, ale to nie bolesne potknięcia zadecydowały o stosunkowo niskiej ocenie. Problemem „No mercy” jest fakt, iż o znacznej części tracków właściwie ciężko napisać coś więcej niż „ok”. Dostajemy więc zestaw typowych dla T.I. bangerków którym co prawda nie mogę wiele zarzucić, ale które zupełnie nie imponują, wręcz ziewałem słuchając takiego „Strip”, czy „Everything on me”. Bity na ogół dają radę, T.I. to nadal świetny, potrafiący zaciekawić raper z uniwersalnym flow, mimo to jeśli chcesz dobijać się do tytułu „króla” po prostu musisz zaprezentować coś więcej niż rutynę.

Dałem czwórkę Banksowi, teoretycznie znacznie bardziej utalentowanemu Tipowi wlepiam trzy z plusem i już uzasadniam. Jestem więc chujem nieczułym, ocenę w dół pociągnął niewątpliwie ciężar rozczarowania („Nobody feel sorry, no mercy”). Nie jest to oczywiście zła produkcja, gospodarz mimo wszystko nie schodzi poniżej pewnego poziomu, parę utworów posiadających dobre replay value udało mu się zapodać, choć przebąkując o oddaniu Wayne’owi (heh znowu) tytułu „króla południa” mówił chyba o fakcie dokonanym. Jego płyta nie wyróżnia się specjalnie nawet na tle lokalnej sceny, o ogóle albumów wypuszczonych w 2010 nie wspominając. Przy dobrej dyskografii T.I. zakwalifikowałbym ją jako niewielką bo niewielką, ale jednak wpadkę. Po wypuszczonym wiosną „I’m back” zapowiadającym wejście z buta szykowałem się na więcej, po cichu liczyłem na udział w battlu o płytę roku, tymczasem do platyny się z tym nie doczołga i bynajmniej nie tylko z powodu zastąpienia apartamentów spacerniakiem i mydłem na sznurku. A milczenie googli w kwestii ewentualnego propsowania T.I. przez Baracka odbiera "No mercy" nawet ten ostatni argument na obronę.

Teledysk do "I can't help it"


sobota, 18 grudnia 2010

NEWS: Zastępstwo



Siema, jestem kobieta-pies. Szef rozkazał mi przeprosić za przeciągający się brak nowych recenzji, i pod jego nieobecność polecić coś na ten piękny, zimowy wieczór (całkiem podobny do tego, który ostatnio zmusił Game'a do sterczenia w wielogodzinnym korku i grzania dupy w cieple baterii laptopa). Nie będzie to absolutna nowość ale październikowy avaiable online mixtape od Joe Buddena - Mood Muzik 4. Nagranie brzmi jak pełnoprawny album, mocny tekstowo, wyprodukowany w sposób który przypadnie do gustu zarówno fanom klasycznych brzmień jak i mainstreamu. Stuningowany zwrotkami od fejmowych gości : Fabolous, Styles P, Lloyd Banks, Pusha T i oczywiście reszta Slaughterhouse. Fani supergrupy już dawno sprawdzili i zapewne się jarają (ogólnie ciężko było w swoim czasie nie zwrócić uwagi na tą premierę) jeśli jednak jakimś cudem cię ominęła, wbijaj na stronę http://www.2dopeboyz.com/2010/10/23/joe-budden-%E2%80%93-mood-muzik-4-a-turn-4-the-worst-mixtape/

Pełna reaktywacja bloga oraz podsumowanie roku na dniach, zaś Buddenowi i spółce życzymy dużo szczęścia, dziwek i oczywiście platyny w nadchodzącym roku.



"Sober up"