sobota, 15 stycznia 2011

Yelawolf - Trunk Muzik 0-60



Długi okres słuchania MBDTF doprowadził mnie do stanu, w którym niski głos z czeluści namawiał do sięgnięcia po coś zdecydowanie cięższego. „Necro ?. Nie rób głupstw, to straszne !” przekonywał głos znacznie milszy, bijący od strony siekanego anielskimi piórami światła. Wywołana tymże stanem nieregularność i nawszystkowyjebanie stały się powodem przeoczenia istotnej jak się okazało premiery, tej która doprowadziła bohatera dzisiejszej recenzji do fejmu u boku Eminema na okładce XXL. Pierwszy odsłuch mikstejpuTrunk Muzik 0-60” i donośne „alleluja !” … a chwilę potem siarczyste „kurwa mać” gdy tylko dotarło do mnie jak karygodny był to moment nieuwagi. Przełom grudnia, no tak … a ja wolałem wówczas piepszyć się z jakąś średniawą od Tipa. Cóż ...



GRA W KRĘGLE !
PIJE PIWO !
TRZASKA ŻONĘ !
NOWY ALABAMA MAN !!!

Wyobraź sobie młodego Shady'ego, wklej go na tle lasu, wrzuć w wytarte jeansy i podkoszulek utytłany kechupem (kechapem ?) a otrzymasz coś mniej więcej na wzór Yelawolfa. Warstwa tekstowa od A do Z przesiąka ulicą, ciężkim melanżem; chamówa przebrzydła wylewa się wręcz z każdego numeru, i jeśli taki Kanye budował swój świat na megalomanii i zwichrowanej wyobraźni, Yela oparł swój na hardkorze oraz punkowej atmosferze. Wsiur, nawet wspominając szkolną miłość musi ją na marginesie upokorzyć i nawrzucać od szmat, co oczywiście nie jest wadą bo właśnie bezkompromisowość świadczy o sile płyty. Raper ma na tyle dużą charyzmę, siłę wyrazu że z miejsca wciąga w swoją rzeczywistość, zupełnie jakby przebojowość materiału była zbyt słabym argumentem by wysłuchać go bez skipów.


Trunk Muzik” uderza. Pierwszy niszczący element nacierającego tsunami to flow. Yelawolf jako typowy redneck drze ryja po to, by za moment pojechać dwa razy szybciej niż wskazuje miernik bpm'ów przypominając jak śmiesznie marnymi skillsami dysponują wannabe-południowcy znad Wisły. Wysoki głos czy nazwijmy to „melodia słowa” jak wspomnialem przywodzą na myśl Eminema z początku dekady, nie wiem na ile duży wpływ ma na to oczywiste skojarzenie z Shady rec, ale chyba coś jest na rzeczy. Chudy, biały bezczel jedzie chamsko, mamy więc chamską gadkę do bananowej dziewczyny robiącej domówkę w willi dzianego taty, chamskie bragga, storytellingi o przemocy i niebezpiecznych chamach sprzedających niebezpieczne substancje, opisy chamskich imprez, czy też chamski lowsong. Lirycznie to wartościowy materiał, niezależnie od tego jakie kryteria wartości przyjmujesz, czuć autentyzm, jest atmosfera; linijki nie są specjalnie odkrywcze ale celne, pomimo iż tematy kawałków do oryginalnych nie należą. Dodaj specyficzny image wykonawcy, (kolejna analogia : Bubba Sparxx) lokalne smaczki i dostaniesz osobowość. Dodaj dobry dobór gości. Przewijają się jedynie Gucci, Bun B, Raekwon i jakiś nołnejm, pasują jednak dobrze. Zwrotka Buna mówi sama za siebie, prosty występ Mane'a mimo iż sam w sobie nie wnosi nic do imprezowego „I just wanna party”, dodaje materiałowi kolorytu. Czy można zademonstrować wykładanie lachy na świat bardziej przekonująco niż poprzez zaproszenie jednej z najbardziej znienawidzonych, burackich gwiazd mainstreamu na undergroundowy, buracki jakby nie było materiał ?. Pewnie można. Mi jednak udział Gucciego wystarczy. Tak więc „Trunk muzik” uderza i wbija się w pamięć, nawet jeśli pod koniec traci nieco impet.


Nerw statyczno-słuchowy (VIII nerw czaszkowy) składa się z części słuchowej i przedsionkowej. Droga słuchowa, czyli droga przewodzenia bodźca słuchowego w obrębie układu nerwowego, biegnie do kory płata skroniowego mózgu, a przedsionkowa do móżdżku.

O cokolwiek by nie chodziło, u mnie funkcjonuje dobrze, nikt nie dokonał gwałtu na moim zmyśle słuchu w trakcie sprawdzania płyty. Oczywiście to Alabama, rzut kamieniem od siódmego kręgu piekieł czyli rejonów zdominowanych przez Gucciego. Yelawolf jedzie chamsko, otrzymał więc chamską muzykę. Cykające południe dominuje na większości tracków, trzeba jednak zaznaczyć że te toporne bangery świetnie współgrają z rapem, przyczyniają się do tego, iż „TM” przesiąka lokalnym klimatem. W sumie nie wyobrażam sobie podobnego wydawnictwa na innych podkładach. Producenci nawet dotrzymali kroku Drumma Boy'owi i Jimowi Josinowi - jedynym fejmom na trackliście. Sennie robi się dopiero przy lekko zbyt ascetycznym „I wish” z Raekwonem, bardzo elegancko wypadła za to próba cięcia rockowego klasyka w „Marijuana”. Słabych beatów generalnie brak. Oczywiście możesz zżymać się na brak soulowych sampli czy ciepłych brzmień z szumem winyla w tle, ale równie dobrze możesz zadać sobie pytanie po co do kurwy nędzy w ogóle sięgałeś po ten materiał.

Najsłynniejszy Marchall na planecie postąpił słusznie kontraktując Yelawolfa. Z jednej strony nie wymyślił on niczego czego ktoś już wcześniej by nie zrobił, z drugiej jest na tyle charakterystyczny by wpłynąć na rapgrę i w jakiś sposób zapisać się w historii. Co ja, przeciętny głupek z Polski ani razu nie widzący miejsc o których nawija autor mogę jeszcze dodać ?. Yelawolf jedzie chamsko, wypadałoby chamsko zakończyć, a ponieważ nie potrafię, pozostaje tylko czekać na wspólny numer Michaela z Emem który da scenie kolejny wielki szlagier, a hejterom dobrego rapu kolejny powód by mogli popierdolić swoje pocieszne głupoty.

piątek, 24 grudnia 2010

Diddy-Dirty Money : Last train to Paris



Sean Combs swoje najlepsze czasy ma już za sobą, a po średniawym „Press play” wydawać by się mogło że jego rapowa kariera toczy się już tylko siłą bezwładu. Pozostaje jednocześnie dobrze ogarniającym biznesmenem, instytucją, a jak wiemy na tym skurwiałym świecie dzięki pieniądzom i znajomościom ugrać można naprawdę wiele. Singlowy „Hello, good morning” jest więc hitem, przebangerem, a że zawdzięcza to głównie produkcji oraz gościom którzy wesoło i bez większego trudu wszamali gospodarza ?. Obchodzi to kogoś ?. Dajcie więcej takich numerów i nawet przez myśl mi nie przejdzie aby narzekać.

Teoretycznie legenda mainstreamu powraca z czymś mocnym, w końcu wszyscy cieszymy się i zgodnie chwalimy gdy ktoś atakuje konceptualnym albumem. Niebezpiecznie robi się jednak, gdy zobaczymy na czym ta ‘konceptualność’ ma polegać. Tak więc w założeniu „Last train to Paris” opowiadać miał historię miłosną w „electro-hip-hop-soul-funkowym” stylu, a że Kanye już kiedyś próbował czegoś podobnego zaliczając chyba największą porażkę w swojej bogatej w przypały karierze, można by popukać się w czoło i zastanowić, czy średni w sumie raperzyna nie usiłuje polecieć na księżyc z odkurzaczem na plecach. Z drugiej strony talent wokalny Cudiego też budzi wątpliwości, mimo to zgarnął mocne pięć, a że za płytą zespołu Puffa stoi sztab ludzi plus znani goście (nawet zmartwychwstały okazjonalnie B.I.G. się przewija) może i tym razem dało radę coś ukręcić. Może. No właśnie.

Niestety, już od pierwszych minut zalewani jesteśmy wyśpiewującymi zupełne głupoty chórkami, oraz mało odkrywczymi, cienkimi na ogół zwrotkami od których bije rutyna i brak polotu. Wspominany już Kańje mimo iż nie jest wybitnym tekściarzem pokazał, że klepiąc lovesongi można zdobyć się na coś ciekawego, przynajmniej być charakterystycznym. Natomiast emocje na „Last train to Paris” są płytkie, na poziomie programów z MTV, tych w których jak podpowiadają niezawodne google „niezwykli młodzi ludzie zmagają się z dramatami, dylematami, zawodami miłosnymi”, czego można było się w sumie spodziewać. Jest nudno, Diddy bądź też jego ghostwriterzy silą się na coś ciekawszego w paru jedynie momentach, trochę życia wprowadza końcowy, tryskający optymizmem „Coming home”, mamy jakieś tam (niweczone przez beat) próby świrowania cwaniaka w „Someone to love me”, poza tym emceeing kuleje. Wiadomo, nie oczekiwałem od frontmana Diddy-Dirty Money fajerwerków, więc nawet nie mam ochoty dłużej się znęcać. Gościnne występy ?. Dużo tego patrząc na tracklistę i dobrze, choć i tu nie wszystko zagrało. Zwrotka Wayne’a w „Shades” to chyba jakiś freestyle nagrany telefonem w podróży między kiblem a kabiną nagraniową (albo dopisz sobie co tam wolisz), w „Strobe lights” jest dużo lepiej, padają śmiechowe wersy które zapewniły mu popularność, psute jednak w pewnym stopniu przez udziwniony podkład. Swoje zadanie dobrze spełnili T.I. i Drake, wejście Teflon Dona i wytnij-kopiuj-wklejony fragment zwrotki Biggiego z „Life after death” to jedne z lepszych momentów na albumie. Co prawda wątpić można w sens umieszczania ich obok zawodzenia w środku utworu, a jednak na tle ogólnej cienizny brzmią wręcz spektakularnie. Występy szeregu popgwiazdek typu Brown, typu Justin, typu Usher nie wnoszą wiele, po prostu są.

To niestety tylko część dramatu, ponieważ te piękne i sztampowe do obrzygania treści zapodawane są w równie mało ciekawej formie. Mamy do czynienia z podkładami albo przekombinowanymi na siłę jak w początkowym „Yeah, yeah you would”, albo zamulającymi jak w podlanym pierdzącym basem „Hale you now”czy „Looking for love”. „Someone to love me” to w ogóle beka, i chyba odrzut z płyty jakiegoś pierwszego lepszego Dominika i Zenona nagrywających pierwsze demo o staniu i reprezentowaniu raperskich wartości pod śmietnikiem, z myślą o błyskotliwej karierze w Prosto. Słuchając „Last train to Paris” odnosiłem wręcz dziwne wrażenie, że cały budżet władowano w parę beatów i występy fejmowych gości a resztę dorobiono na odwal jak w chińskiej fabryce, byle tylko zapchać czymś tył okładki. O dziwo (biorąc pod uwagę ostatnie popisy) jeden z lepszych bitów zapodał Swizz, radę daje również podkład w „I hate that you love”. „Loving you no more” czy przywoływany „Hello, good morning” zawierają najlepszą muzykę na płycie i to chyba jedyne momenty w których ciężko mi się do czegoś przyczepić. Jak się słusznie domyślasz, jest to niewiele.

No nic, pora na ostatni akt w pokazie przebrzydłego hejtingu jakim była ta recenzja, czyli podsumowanie. Jeśli Diddy miał na celu „zmienić tym moje życie” to powinien przyjąć bitch slapa i odejść ze spuszczoną głową, bo nawet przy obsranym „808’s & Heartbreak” bawiłem się lepiej. Kawałków przy których chciałoby się zawołać „dobry !” jest tu wręcz śmiesznie mało. Oczywiście szef Bad Boy Rec. poradzi sobie tak czy inaczej, czego dowodzi niezła w sumie sprzedaż. „Last train to Paris” pozostaje jednak najsłabszym albumem spośród wszystkich rozśpiewanych, hip popowych, eksperymentalnych projektów jakie dobiły się do moich uszu w tym roku. Barack by powiedział szajse, a nawet szukającym uniesień piętnastkom zajaranym „Lollipop’em” nieszczególnie to polecam.

Teledysk do "Hello good morning"


wtorek, 21 grudnia 2010

T.I. - No mercy



„Najchętniej widzieliby czarnucha za kratami. Czemu ?. Za byle gówno, patrz jak urządzili mojego ziomka Tip'a” płacze West w początkowym numerze. Ziomek Westa to faktycznie człowiek o wielu talentach, zaś jeden z nich stanowi niezwykła umiejętność pakowania się w kłopoty, tytuł „króla odpuszkowanego” przechodzi więc do Wayne’a który zasłużenie bądź też nie wkrada mi się do niemal każdego wpisu. Olać Wayne'a ... co przychodzi ci do głowy gdy patrzysz na krążek promowany ciemnym, ponurym coverem z zatroskaną japą wykonawcy ?. Po spojrzeniu na tytuł myślałbyś najpewniej o przyciężkawym klimacie i raczej stonowanym charakterze całości. Na szczęście, pozory mylą : T.I. to nadal człowiek od „What you know” czy „Swagga like us”, choć łzawe przemyślenia o ciężkim życiu hustlera–kokainisty też tu napotkasz.

Na pierwszy ogień idzie „Welcome to the word” nagrany na galopującym bicie przy współpracy z czołówką G.O.O.D Music. Jesteśmy kulturalnie wprowadzani do świata zła, dużych pieniędzy i przemocy, zaś wejście gospodarza, plus dobrze pasujący Kanye, minus zblazowany i dorzucony chyba na siłę Cudi dają jak najbardziej pozytywny bilans. Wręcz odleciałem przy następnym na traciliście, wspominkowym „How life changed” z gościnną zwrotką Scarface’a. Po prostu porządny południowy funk, jeśli ktoś ogarniający sprawy T.I. to czyta: dorzućcie remiks z Bunem i w zasadzie nie chcę już niczego więcej. Zaczyna się więc ładnie i przyznaję, że gdyby całe „No mercy” utrzymało poziom zbliżony do tych tracków mielibyśmy kolejny mocny argument w dyskusji na temat obecnej, jak wiemy skandalicznej i niezasłużonej dominacji dirty southu. Zerkając na ocenę wiesz już jednak że tak wesoło nie jest, a ponieważ T.I. to weteran mainstreamu taryfy ulgowej nie przewiduję. "No mercy" to "no mercy".

Schody zaczynają się więc przy "Get back up", gdy przyszła gwiazda filmowa rapuje ciepłym głosem o winie i przebaczeniu w asyście gwiazdy damskiego boksu, niejakiego C. Browna, dostarczając raczej marnych emocji. Rozczarowanie stanowi też mimo wszystko „All she wrote”. Wielki powrót Eminema do formy nie jest już takim szokiem jak na drejkowym „Forever”, bit zamula, w efekcie otrzymaliśmy numer ogólnie dobry, nie spełniający jednak oczekiwań wiązanych z tej klasy duetem. Lećmy dalej, tytułowy kawałek z The Dream psuje nieco rzewny refren („Let me goooo …”), po prostu przez chwilę czułem jakby ktoś kazał mi wzruszać się patrząc na płaczące dziecko wygrywającego ostatni „Mam talent”, co wcale nie jest kurwa fajne. Na szczęście zgorzkniałe wersy wyraźnie zmęczonego rap biznesem Tipa przypominają, iż cały czas mówimy o pierwszej lidze. Ckliwego „Castle walls” niestety już nie uratowały, mocne zwrotki mówiące o ciężarze sławy mogłyby stanowić podstawę pod coś naprawdę ciekawego, tymczasem kawałek jako całość balansuje na granicy żenady. W temacie "refleksyjny singiel z popgwiazdką" papertrailowy numer z Justinem sprawdzał się lepiej. A temu kto zadecydował aby wepchnąć na płytę „Lay me down” poleciłbym tę stronkę.

Wśród pozostałych zapadających w pamięć momentów umieściłbym „Amazing” – dla odmiany prawdziwy headbanger i popis producencki Neptunesów po średnim beacie na „Get back up”. Kolejnym przykładem numeru gdzie wszystko zagrało tak jak powinno jest też klubowy „Poppin’ bottles”. Gospodarz oraz rapujący gościnnie Drejku otrzymali mocny podkład i potrafili odpowiednio się nim zaopiekować. Ogólnie poza wspomnianym "Lay me down" nie zanotowałem jakiejś spektakularnej porażki, ale to nie bolesne potknięcia zadecydowały o stosunkowo niskiej ocenie. Problemem „No mercy” jest fakt, iż o znacznej części tracków właściwie ciężko napisać coś więcej niż „ok”. Dostajemy więc zestaw typowych dla T.I. bangerków którym co prawda nie mogę wiele zarzucić, ale które zupełnie nie imponują, wręcz ziewałem słuchając takiego „Strip”, czy „Everything on me”. Bity na ogół dają radę, T.I. to nadal świetny, potrafiący zaciekawić raper z uniwersalnym flow, mimo to jeśli chcesz dobijać się do tytułu „króla” po prostu musisz zaprezentować coś więcej niż rutynę.

Dałem czwórkę Banksowi, teoretycznie znacznie bardziej utalentowanemu Tipowi wlepiam trzy z plusem i już uzasadniam. Jestem więc chujem nieczułym, ocenę w dół pociągnął niewątpliwie ciężar rozczarowania („Nobody feel sorry, no mercy”). Nie jest to oczywiście zła produkcja, gospodarz mimo wszystko nie schodzi poniżej pewnego poziomu, parę utworów posiadających dobre replay value udało mu się zapodać, choć przebąkując o oddaniu Wayne’owi (heh znowu) tytułu „króla południa” mówił chyba o fakcie dokonanym. Jego płyta nie wyróżnia się specjalnie nawet na tle lokalnej sceny, o ogóle albumów wypuszczonych w 2010 nie wspominając. Przy dobrej dyskografii T.I. zakwalifikowałbym ją jako niewielką bo niewielką, ale jednak wpadkę. Po wypuszczonym wiosną „I’m back” zapowiadającym wejście z buta szykowałem się na więcej, po cichu liczyłem na udział w battlu o płytę roku, tymczasem do platyny się z tym nie doczołga i bynajmniej nie tylko z powodu zastąpienia apartamentów spacerniakiem i mydłem na sznurku. A milczenie googli w kwestii ewentualnego propsowania T.I. przez Baracka odbiera "No mercy" nawet ten ostatni argument na obronę.

Teledysk do "I can't help it"


sobota, 18 grudnia 2010

NEWS: Zastępstwo



Siema, jestem kobieta-pies. Szef rozkazał mi przeprosić za przeciągający się brak nowych recenzji, i pod jego nieobecność polecić coś na ten piękny, zimowy wieczór (całkiem podobny do tego, który ostatnio zmusił Game'a do sterczenia w wielogodzinnym korku i grzania dupy w cieple baterii laptopa). Nie będzie to absolutna nowość ale październikowy avaiable online mixtape od Joe Buddena - Mood Muzik 4. Nagranie brzmi jak pełnoprawny album, mocny tekstowo, wyprodukowany w sposób który przypadnie do gustu zarówno fanom klasycznych brzmień jak i mainstreamu. Stuningowany zwrotkami od fejmowych gości : Fabolous, Styles P, Lloyd Banks, Pusha T i oczywiście reszta Slaughterhouse. Fani supergrupy już dawno sprawdzili i zapewne się jarają (ogólnie ciężko było w swoim czasie nie zwrócić uwagi na tą premierę) jeśli jednak jakimś cudem cię ominęła, wbijaj na stronę http://www.2dopeboyz.com/2010/10/23/joe-budden-%E2%80%93-mood-muzik-4-a-turn-4-the-worst-mixtape/

Pełna reaktywacja bloga oraz podsumowanie roku na dniach, zaś Buddenowi i spółce życzymy dużo szczęścia, dziwek i oczywiście platyny w nadchodzącym roku.



"Sober up"


poniedziałek, 29 listopada 2010

NEWS: Kid CuDi - "Mojo So Dope"


Ten krótki filmik z przyjemnej (acz krótkiej) gry Call of Duty 4 to przykład jak wyglądać będzie Phenian (i dowolne miasto na Ziemii)gdy Barackowi puszczą nerwy, ewentualnie miejsce gdzie stała Lil Kim gdy nerwy puszczą Romanowi Zolańskiemu. Nie mam oczywiście zamiaru pisać o tej żenadzie na temat której huczy ostatnio Internet, wrzucam natomiast nowy klip z przybliżonej jakiś czas temu „Man on the Moon 2”. Ta sama niskobudżetowa robota co w przypadku „Soundtrack 2 my life” z debiutu czyli bez szału, track zdecydowanie zasługuje na więcej, masz jednak pretekst by go sprawdzić o ile nie zrobiłeś tego wcześniej:


czwartek, 25 listopada 2010

Lloyd Banks - The hunger for more 2



Zaskoczenie roku. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że wspinający się po cudzych plecach przeciętniak będzie w stanie nagrać klasyczny, konceptualny album łączący tradycję i undergroundową dbałość o linijki z muzycznymi wycieczkami w (wydawałoby się) odległe gatunki, z pewnością nie uwierzyłbym. A jednak. Lloyd Banks a.d. 2010 kojarzony do tej pory z „feat. 50 Cent” to wciąż ta sama postać ale już całkiem inny raper. Śmierć ojca, niepowodzenie „Rotten apple” i drugiej G-Unit, upływ czasu … cokolwiek by to nie było, sprawiło iż najwyraźniej postanowił uśpić karierę by przedefiniować swoją twórczość. Dzięki temu możemy być świadkami jednej z najbardziej spektakularnych (i pozytywnych !) metamorfoz jakie dokonały się w ostatnich latach. „H.F.M 2” to - jak przyznaje sam autor – opowieść. Historia trudnej lekcji jakiej Czas udzielił młodemu człowiekowi nieprzygotowanemu do wejścia w twardy świat showbiznesu. Historia pouczająca co prawda tylko dla nielicznych lecz mądra, dostarczająca silnych emocji, pozwalająca spojrzeć na życie pozornie szczęśliwych ludzi z innej perspektywy.

"Ho, ho, no... dobre to było, napompowałem rower z beki, ale przejdź już może do recenzji ..."

OK.

Mudżyński rap to jak wszyscy wiemy kurwy, felgi, Lil Wayne i komercja czego „H.F.M 2” ostatecznie dowodzi. Jeśli sięgałeś po płytę z tytułami typu „Beamer, Benz or Bentley”, „Celebrity”, „Take'em to war” czy „Any girl” na trackliście spodziewając się minimalnych klimatów albo rozkmin o losie jamochłonów u wybrzeży Indonezji, trafiłeś pod trochę nie ten adres. Również „I don't deserve you” czy „Home sweet home” są w tym konkretnym przypadku bardzo mylne. Cóż, nic raczej nie poradzisz już na to że Banks żyje tak, jak żyłby zapewne każdy prosty czarnuch któremu nagle spadła z nieba kariera rapgwiazdy. Opisy imprez, ciągłe przypominanie o własnym statusie, uwłaczanie ubogim i sfrustrowanym hejterom (podlane ulicznym sosem) przewijają się więc przez całą płytę. Autor „chce więcej”, pogoń za blichtrem stanowi nieustanny motyw towarzyszący zarówno braggom, jak i wycieczkom na dzielnicę czy do klubu. Czemu więc aż tak wysoka ocena ?. Ręka do góry: kto słucha Rossa czy innego Snowmana ze względu na rozmach przy skladaniu tekstów ?. Dam sobie rękę uciąć że niewielu. Jeśli ty słuchasz to masz fajnie. Zalet tego albumu jest zdecydowanie więcej niż palców jednej ręki, tkwią one jednak gdzie indziej.

Wayne na ostatniej epce nie odkrył tajemnic Majów, co jednak nie przeszkodziło mu w nagraniu porządnego materiału (tyczy się to zresztą wielu uznanych klasyków). Tutaj gospodarz wyraźnie popracował nad flow, dawny przydupas z czasów „GRODT” zastąpiony został przez typa z charyzmą i dobrym mic presence, wkrada się technika … nie czyni to oczywiście Banksa wielkim talentem, a jednak słucha się go zaskakująco dobrze. „You rappers don’t know me / I ain’t your homie / if your name ain't Em, Ferrari or Tony / I like my wheel chromey / my Bentley, my Rolly/ my Magnum my forty, South Jamaica shawty” - emceeing stoi na solidnym poziomie, nie szokuje ale jest charakterny, tego typu nawijek spotkasz zresztą o wiele więcej i warto przesłuchać płytę by samemu się o tym przekonać. Z pewnością dobrym pomysłem był krótki czas trwania cd, dłuższy album w tej konwencji mógłby być jednak męczący. Kolejnym plusem jest lista featuringów. Na Yayo czy wyjca z „Any girl” zwróciłem niewielką uwagę, wszechobecny wcześniej 50 Cent pojawia się tym razem jedynie na hooku, Pusha-T, Santana, Faboulous czy zwyrol Kanye („I told: her beauty is why God invented eyeballs / and her booty is why God invented my balls”) ukradli jednak gospodarzowi tracki. Wątpliwości budzić może sens zapraszania takiego Akona który zdążył już stracić na aktualności ... mimo to uważam że zaliczył niezły występ, zasadniczo nie jest to problemem. Żenuje za to wjazd Swizza w „Start it up”, całe szczęście trwa jedynie parę wersów. Refren zapodał już dobry.

Jeżeli raper stawia przede wszystkim na rozrywkę, kluczowym elementem jest dobór muzyki. Dobrze kojarzeni J.U.S.T.I.C.E. League sąsiadują na trackliście z mniej fejmowymi producentami, efekt jest jednak zadowalający. Bity posiadają bangerowy potencjał, jest chyba lepiej niż na „Rotten apple” (o biednym „T.O.S” nie wspominając), boli cię plastik, ale wiesz że jest to inna liga niż bity na "Pink friday", kilka numerów prezentuje się naprawdę godnie. Jedną z takich perełek stanowi początkowy, bujający jak diabli „Take 'em to war” nadający flow Lloyda odpowiednią dynamikę, nawet Yayo nie był w stanie go popsuć. Zwrotki dobrze niesie również „Home sweet home”, odpowiedni vibe zapewnia singlowy „Beamer, Benz or Bentley”, klubowy plastik w „Start it up” całe szczęście nie przekroczył cienkiej granicy żenady. Męczy za to topornie pocięty sampel w „On the double” - najgorszy beat na płycie i w zasadzie jedyny proszący się o skip od pierwszych paru sekund. Gdybym miał coś doradzić, odpuliłbym również cukierkowe „So forgetful” i „Any girl”, po części rozumiem konieczne do spełnienia wymagania rynkowe i tak dalej … ale bez kitu nie brzmi to najlepiej. Poza tymi wyjątkami jest po prostu dobrze (pod warunkiem że lubisz bangery, a nie podejrzewam aby osoba o innym guście w ogóle chciała tu zaglądać), Banks pasuje do tych bitow co w połączeniu z liryką daje za dość wymaganiom jakie stawiam solidnej, mainstreamowej produkcji.

Barack ocenia moje postępowanie przyglądając się werdyktowi po części złym, po części zatroskanym wzrokiem. „The hunger for more 2” to jednak produkcja uczciwa i wyważona. Raper nie zmienił stylu, dołożył starań i zaprezentował to z czego znany był wcześniej zaliczając wyraźną poprawę w stosunku do ostatnich wydawnictw. Dobra forma samego Banksa, dobre bity, dobrzy goście … w swojej kategorii to po prostu dobry materiał. LB jako solowy wykonawca do piątki się nie doczołga ale cztery … czemu nie ?. Nagrać elegancką, prostą ale-nie-durną płytę z nowoczesnym gangsta rapem też trzeba umieć.

"Start it up""


wtorek, 23 listopada 2010

NEWS: T.I. & Kanye West & Kid CuDi - "Welcome to the World"



Gdyby polscy fani T.I. byli przygłupami, takie żenujące obrazki zalałyby pewnie internet (całe szczęście nie są). Zakłady penitencjarne skutecznie zwalczające dobry hip hop znów posyłają jednego z reprezentantów południa na wczasy tuż przed premierą albumu. Jak się okazuje "No mercy" może być jednak wydane nawet pomimo jego nieobecności. Poniżej track otwierający wydawnictwo. Wtórność i nie-wyrywająca-z-butów-produkcja (dziwne, mając na uwadze że zajął się nią min. autor "MBDTF") nie zmieniają faktu, iż kawałek oceniam jak najbardziej na plus. Na otarcie łez ronionych nad losem murzyna.