piątek, 24 grudnia 2010

Diddy-Dirty Money : Last train to Paris



Sean Combs swoje najlepsze czasy ma już za sobą, a po średniawym „Press play” wydawać by się mogło że jego rapowa kariera toczy się już tylko siłą bezwładu. Pozostaje jednocześnie dobrze ogarniającym biznesmenem, instytucją, a jak wiemy na tym skurwiałym świecie dzięki pieniądzom i znajomościom ugrać można naprawdę wiele. Singlowy „Hello, good morning” jest więc hitem, przebangerem, a że zawdzięcza to głównie produkcji oraz gościom którzy wesoło i bez większego trudu wszamali gospodarza ?. Obchodzi to kogoś ?. Dajcie więcej takich numerów i nawet przez myśl mi nie przejdzie aby narzekać.

Teoretycznie legenda mainstreamu powraca z czymś mocnym, w końcu wszyscy cieszymy się i zgodnie chwalimy gdy ktoś atakuje konceptualnym albumem. Niebezpiecznie robi się jednak, gdy zobaczymy na czym ta ‘konceptualność’ ma polegać. Tak więc w założeniu „Last train to Paris” opowiadać miał historię miłosną w „electro-hip-hop-soul-funkowym” stylu, a że Kanye już kiedyś próbował czegoś podobnego zaliczając chyba największą porażkę w swojej bogatej w przypały karierze, można by popukać się w czoło i zastanowić, czy średni w sumie raperzyna nie usiłuje polecieć na księżyc z odkurzaczem na plecach. Z drugiej strony talent wokalny Cudiego też budzi wątpliwości, mimo to zgarnął mocne pięć, a że za płytą zespołu Puffa stoi sztab ludzi plus znani goście (nawet zmartwychwstały okazjonalnie B.I.G. się przewija) może i tym razem dało radę coś ukręcić. Może. No właśnie.

Niestety, już od pierwszych minut zalewani jesteśmy wyśpiewującymi zupełne głupoty chórkami, oraz mało odkrywczymi, cienkimi na ogół zwrotkami od których bije rutyna i brak polotu. Wspominany już Kańje mimo iż nie jest wybitnym tekściarzem pokazał, że klepiąc lovesongi można zdobyć się na coś ciekawego, przynajmniej być charakterystycznym. Natomiast emocje na „Last train to Paris” są płytkie, na poziomie programów z MTV, tych w których jak podpowiadają niezawodne google „niezwykli młodzi ludzie zmagają się z dramatami, dylematami, zawodami miłosnymi”, czego można było się w sumie spodziewać. Jest nudno, Diddy bądź też jego ghostwriterzy silą się na coś ciekawszego w paru jedynie momentach, trochę życia wprowadza końcowy, tryskający optymizmem „Coming home”, mamy jakieś tam (niweczone przez beat) próby świrowania cwaniaka w „Someone to love me”, poza tym emceeing kuleje. Wiadomo, nie oczekiwałem od frontmana Diddy-Dirty Money fajerwerków, więc nawet nie mam ochoty dłużej się znęcać. Gościnne występy ?. Dużo tego patrząc na tracklistę i dobrze, choć i tu nie wszystko zagrało. Zwrotka Wayne’a w „Shades” to chyba jakiś freestyle nagrany telefonem w podróży między kiblem a kabiną nagraniową (albo dopisz sobie co tam wolisz), w „Strobe lights” jest dużo lepiej, padają śmiechowe wersy które zapewniły mu popularność, psute jednak w pewnym stopniu przez udziwniony podkład. Swoje zadanie dobrze spełnili T.I. i Drake, wejście Teflon Dona i wytnij-kopiuj-wklejony fragment zwrotki Biggiego z „Life after death” to jedne z lepszych momentów na albumie. Co prawda wątpić można w sens umieszczania ich obok zawodzenia w środku utworu, a jednak na tle ogólnej cienizny brzmią wręcz spektakularnie. Występy szeregu popgwiazdek typu Brown, typu Justin, typu Usher nie wnoszą wiele, po prostu są.

To niestety tylko część dramatu, ponieważ te piękne i sztampowe do obrzygania treści zapodawane są w równie mało ciekawej formie. Mamy do czynienia z podkładami albo przekombinowanymi na siłę jak w początkowym „Yeah, yeah you would”, albo zamulającymi jak w podlanym pierdzącym basem „Hale you now”czy „Looking for love”. „Someone to love me” to w ogóle beka, i chyba odrzut z płyty jakiegoś pierwszego lepszego Dominika i Zenona nagrywających pierwsze demo o staniu i reprezentowaniu raperskich wartości pod śmietnikiem, z myślą o błyskotliwej karierze w Prosto. Słuchając „Last train to Paris” odnosiłem wręcz dziwne wrażenie, że cały budżet władowano w parę beatów i występy fejmowych gości a resztę dorobiono na odwal jak w chińskiej fabryce, byle tylko zapchać czymś tył okładki. O dziwo (biorąc pod uwagę ostatnie popisy) jeden z lepszych bitów zapodał Swizz, radę daje również podkład w „I hate that you love”. „Loving you no more” czy przywoływany „Hello, good morning” zawierają najlepszą muzykę na płycie i to chyba jedyne momenty w których ciężko mi się do czegoś przyczepić. Jak się słusznie domyślasz, jest to niewiele.

No nic, pora na ostatni akt w pokazie przebrzydłego hejtingu jakim była ta recenzja, czyli podsumowanie. Jeśli Diddy miał na celu „zmienić tym moje życie” to powinien przyjąć bitch slapa i odejść ze spuszczoną głową, bo nawet przy obsranym „808’s & Heartbreak” bawiłem się lepiej. Kawałków przy których chciałoby się zawołać „dobry !” jest tu wręcz śmiesznie mało. Oczywiście szef Bad Boy Rec. poradzi sobie tak czy inaczej, czego dowodzi niezła w sumie sprzedaż. „Last train to Paris” pozostaje jednak najsłabszym albumem spośród wszystkich rozśpiewanych, hip popowych, eksperymentalnych projektów jakie dobiły się do moich uszu w tym roku. Barack by powiedział szajse, a nawet szukającym uniesień piętnastkom zajaranym „Lollipop’em” nieszczególnie to polecam.

Teledysk do "Hello good morning"


wtorek, 21 grudnia 2010

T.I. - No mercy



„Najchętniej widzieliby czarnucha za kratami. Czemu ?. Za byle gówno, patrz jak urządzili mojego ziomka Tip'a” płacze West w początkowym numerze. Ziomek Westa to faktycznie człowiek o wielu talentach, zaś jeden z nich stanowi niezwykła umiejętność pakowania się w kłopoty, tytuł „króla odpuszkowanego” przechodzi więc do Wayne’a który zasłużenie bądź też nie wkrada mi się do niemal każdego wpisu. Olać Wayne'a ... co przychodzi ci do głowy gdy patrzysz na krążek promowany ciemnym, ponurym coverem z zatroskaną japą wykonawcy ?. Po spojrzeniu na tytuł myślałbyś najpewniej o przyciężkawym klimacie i raczej stonowanym charakterze całości. Na szczęście, pozory mylą : T.I. to nadal człowiek od „What you know” czy „Swagga like us”, choć łzawe przemyślenia o ciężkim życiu hustlera–kokainisty też tu napotkasz.

Na pierwszy ogień idzie „Welcome to the word” nagrany na galopującym bicie przy współpracy z czołówką G.O.O.D Music. Jesteśmy kulturalnie wprowadzani do świata zła, dużych pieniędzy i przemocy, zaś wejście gospodarza, plus dobrze pasujący Kanye, minus zblazowany i dorzucony chyba na siłę Cudi dają jak najbardziej pozytywny bilans. Wręcz odleciałem przy następnym na traciliście, wspominkowym „How life changed” z gościnną zwrotką Scarface’a. Po prostu porządny południowy funk, jeśli ktoś ogarniający sprawy T.I. to czyta: dorzućcie remiks z Bunem i w zasadzie nie chcę już niczego więcej. Zaczyna się więc ładnie i przyznaję, że gdyby całe „No mercy” utrzymało poziom zbliżony do tych tracków mielibyśmy kolejny mocny argument w dyskusji na temat obecnej, jak wiemy skandalicznej i niezasłużonej dominacji dirty southu. Zerkając na ocenę wiesz już jednak że tak wesoło nie jest, a ponieważ T.I. to weteran mainstreamu taryfy ulgowej nie przewiduję. "No mercy" to "no mercy".

Schody zaczynają się więc przy "Get back up", gdy przyszła gwiazda filmowa rapuje ciepłym głosem o winie i przebaczeniu w asyście gwiazdy damskiego boksu, niejakiego C. Browna, dostarczając raczej marnych emocji. Rozczarowanie stanowi też mimo wszystko „All she wrote”. Wielki powrót Eminema do formy nie jest już takim szokiem jak na drejkowym „Forever”, bit zamula, w efekcie otrzymaliśmy numer ogólnie dobry, nie spełniający jednak oczekiwań wiązanych z tej klasy duetem. Lećmy dalej, tytułowy kawałek z The Dream psuje nieco rzewny refren („Let me goooo …”), po prostu przez chwilę czułem jakby ktoś kazał mi wzruszać się patrząc na płaczące dziecko wygrywającego ostatni „Mam talent”, co wcale nie jest kurwa fajne. Na szczęście zgorzkniałe wersy wyraźnie zmęczonego rap biznesem Tipa przypominają, iż cały czas mówimy o pierwszej lidze. Ckliwego „Castle walls” niestety już nie uratowały, mocne zwrotki mówiące o ciężarze sławy mogłyby stanowić podstawę pod coś naprawdę ciekawego, tymczasem kawałek jako całość balansuje na granicy żenady. W temacie "refleksyjny singiel z popgwiazdką" papertrailowy numer z Justinem sprawdzał się lepiej. A temu kto zadecydował aby wepchnąć na płytę „Lay me down” poleciłbym tę stronkę.

Wśród pozostałych zapadających w pamięć momentów umieściłbym „Amazing” – dla odmiany prawdziwy headbanger i popis producencki Neptunesów po średnim beacie na „Get back up”. Kolejnym przykładem numeru gdzie wszystko zagrało tak jak powinno jest też klubowy „Poppin’ bottles”. Gospodarz oraz rapujący gościnnie Drejku otrzymali mocny podkład i potrafili odpowiednio się nim zaopiekować. Ogólnie poza wspomnianym "Lay me down" nie zanotowałem jakiejś spektakularnej porażki, ale to nie bolesne potknięcia zadecydowały o stosunkowo niskiej ocenie. Problemem „No mercy” jest fakt, iż o znacznej części tracków właściwie ciężko napisać coś więcej niż „ok”. Dostajemy więc zestaw typowych dla T.I. bangerków którym co prawda nie mogę wiele zarzucić, ale które zupełnie nie imponują, wręcz ziewałem słuchając takiego „Strip”, czy „Everything on me”. Bity na ogół dają radę, T.I. to nadal świetny, potrafiący zaciekawić raper z uniwersalnym flow, mimo to jeśli chcesz dobijać się do tytułu „króla” po prostu musisz zaprezentować coś więcej niż rutynę.

Dałem czwórkę Banksowi, teoretycznie znacznie bardziej utalentowanemu Tipowi wlepiam trzy z plusem i już uzasadniam. Jestem więc chujem nieczułym, ocenę w dół pociągnął niewątpliwie ciężar rozczarowania („Nobody feel sorry, no mercy”). Nie jest to oczywiście zła produkcja, gospodarz mimo wszystko nie schodzi poniżej pewnego poziomu, parę utworów posiadających dobre replay value udało mu się zapodać, choć przebąkując o oddaniu Wayne’owi (heh znowu) tytułu „króla południa” mówił chyba o fakcie dokonanym. Jego płyta nie wyróżnia się specjalnie nawet na tle lokalnej sceny, o ogóle albumów wypuszczonych w 2010 nie wspominając. Przy dobrej dyskografii T.I. zakwalifikowałbym ją jako niewielką bo niewielką, ale jednak wpadkę. Po wypuszczonym wiosną „I’m back” zapowiadającym wejście z buta szykowałem się na więcej, po cichu liczyłem na udział w battlu o płytę roku, tymczasem do platyny się z tym nie doczołga i bynajmniej nie tylko z powodu zastąpienia apartamentów spacerniakiem i mydłem na sznurku. A milczenie googli w kwestii ewentualnego propsowania T.I. przez Baracka odbiera "No mercy" nawet ten ostatni argument na obronę.

Teledysk do "I can't help it"


sobota, 18 grudnia 2010

NEWS: Zastępstwo



Siema, jestem kobieta-pies. Szef rozkazał mi przeprosić za przeciągający się brak nowych recenzji, i pod jego nieobecność polecić coś na ten piękny, zimowy wieczór (całkiem podobny do tego, który ostatnio zmusił Game'a do sterczenia w wielogodzinnym korku i grzania dupy w cieple baterii laptopa). Nie będzie to absolutna nowość ale październikowy avaiable online mixtape od Joe Buddena - Mood Muzik 4. Nagranie brzmi jak pełnoprawny album, mocny tekstowo, wyprodukowany w sposób który przypadnie do gustu zarówno fanom klasycznych brzmień jak i mainstreamu. Stuningowany zwrotkami od fejmowych gości : Fabolous, Styles P, Lloyd Banks, Pusha T i oczywiście reszta Slaughterhouse. Fani supergrupy już dawno sprawdzili i zapewne się jarają (ogólnie ciężko było w swoim czasie nie zwrócić uwagi na tą premierę) jeśli jednak jakimś cudem cię ominęła, wbijaj na stronę http://www.2dopeboyz.com/2010/10/23/joe-budden-%E2%80%93-mood-muzik-4-a-turn-4-the-worst-mixtape/

Pełna reaktywacja bloga oraz podsumowanie roku na dniach, zaś Buddenowi i spółce życzymy dużo szczęścia, dziwek i oczywiście platyny w nadchodzącym roku.



"Sober up"


poniedziałek, 29 listopada 2010

NEWS: Kid CuDi - "Mojo So Dope"


Ten krótki filmik z przyjemnej (acz krótkiej) gry Call of Duty 4 to przykład jak wyglądać będzie Phenian (i dowolne miasto na Ziemii)gdy Barackowi puszczą nerwy, ewentualnie miejsce gdzie stała Lil Kim gdy nerwy puszczą Romanowi Zolańskiemu. Nie mam oczywiście zamiaru pisać o tej żenadzie na temat której huczy ostatnio Internet, wrzucam natomiast nowy klip z przybliżonej jakiś czas temu „Man on the Moon 2”. Ta sama niskobudżetowa robota co w przypadku „Soundtrack 2 my life” z debiutu czyli bez szału, track zdecydowanie zasługuje na więcej, masz jednak pretekst by go sprawdzić o ile nie zrobiłeś tego wcześniej:


czwartek, 25 listopada 2010

Lloyd Banks - The hunger for more 2



Zaskoczenie roku. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że wspinający się po cudzych plecach przeciętniak będzie w stanie nagrać klasyczny, konceptualny album łączący tradycję i undergroundową dbałość o linijki z muzycznymi wycieczkami w (wydawałoby się) odległe gatunki, z pewnością nie uwierzyłbym. A jednak. Lloyd Banks a.d. 2010 kojarzony do tej pory z „feat. 50 Cent” to wciąż ta sama postać ale już całkiem inny raper. Śmierć ojca, niepowodzenie „Rotten apple” i drugiej G-Unit, upływ czasu … cokolwiek by to nie było, sprawiło iż najwyraźniej postanowił uśpić karierę by przedefiniować swoją twórczość. Dzięki temu możemy być świadkami jednej z najbardziej spektakularnych (i pozytywnych !) metamorfoz jakie dokonały się w ostatnich latach. „H.F.M 2” to - jak przyznaje sam autor – opowieść. Historia trudnej lekcji jakiej Czas udzielił młodemu człowiekowi nieprzygotowanemu do wejścia w twardy świat showbiznesu. Historia pouczająca co prawda tylko dla nielicznych lecz mądra, dostarczająca silnych emocji, pozwalająca spojrzeć na życie pozornie szczęśliwych ludzi z innej perspektywy.

"Ho, ho, no... dobre to było, napompowałem rower z beki, ale przejdź już może do recenzji ..."

OK.

Mudżyński rap to jak wszyscy wiemy kurwy, felgi, Lil Wayne i komercja czego „H.F.M 2” ostatecznie dowodzi. Jeśli sięgałeś po płytę z tytułami typu „Beamer, Benz or Bentley”, „Celebrity”, „Take'em to war” czy „Any girl” na trackliście spodziewając się minimalnych klimatów albo rozkmin o losie jamochłonów u wybrzeży Indonezji, trafiłeś pod trochę nie ten adres. Również „I don't deserve you” czy „Home sweet home” są w tym konkretnym przypadku bardzo mylne. Cóż, nic raczej nie poradzisz już na to że Banks żyje tak, jak żyłby zapewne każdy prosty czarnuch któremu nagle spadła z nieba kariera rapgwiazdy. Opisy imprez, ciągłe przypominanie o własnym statusie, uwłaczanie ubogim i sfrustrowanym hejterom (podlane ulicznym sosem) przewijają się więc przez całą płytę. Autor „chce więcej”, pogoń za blichtrem stanowi nieustanny motyw towarzyszący zarówno braggom, jak i wycieczkom na dzielnicę czy do klubu. Czemu więc aż tak wysoka ocena ?. Ręka do góry: kto słucha Rossa czy innego Snowmana ze względu na rozmach przy skladaniu tekstów ?. Dam sobie rękę uciąć że niewielu. Jeśli ty słuchasz to masz fajnie. Zalet tego albumu jest zdecydowanie więcej niż palców jednej ręki, tkwią one jednak gdzie indziej.

Wayne na ostatniej epce nie odkrył tajemnic Majów, co jednak nie przeszkodziło mu w nagraniu porządnego materiału (tyczy się to zresztą wielu uznanych klasyków). Tutaj gospodarz wyraźnie popracował nad flow, dawny przydupas z czasów „GRODT” zastąpiony został przez typa z charyzmą i dobrym mic presence, wkrada się technika … nie czyni to oczywiście Banksa wielkim talentem, a jednak słucha się go zaskakująco dobrze. „You rappers don’t know me / I ain’t your homie / if your name ain't Em, Ferrari or Tony / I like my wheel chromey / my Bentley, my Rolly/ my Magnum my forty, South Jamaica shawty” - emceeing stoi na solidnym poziomie, nie szokuje ale jest charakterny, tego typu nawijek spotkasz zresztą o wiele więcej i warto przesłuchać płytę by samemu się o tym przekonać. Z pewnością dobrym pomysłem był krótki czas trwania cd, dłuższy album w tej konwencji mógłby być jednak męczący. Kolejnym plusem jest lista featuringów. Na Yayo czy wyjca z „Any girl” zwróciłem niewielką uwagę, wszechobecny wcześniej 50 Cent pojawia się tym razem jedynie na hooku, Pusha-T, Santana, Faboulous czy zwyrol Kanye („I told: her beauty is why God invented eyeballs / and her booty is why God invented my balls”) ukradli jednak gospodarzowi tracki. Wątpliwości budzić może sens zapraszania takiego Akona który zdążył już stracić na aktualności ... mimo to uważam że zaliczył niezły występ, zasadniczo nie jest to problemem. Żenuje za to wjazd Swizza w „Start it up”, całe szczęście trwa jedynie parę wersów. Refren zapodał już dobry.

Jeżeli raper stawia przede wszystkim na rozrywkę, kluczowym elementem jest dobór muzyki. Dobrze kojarzeni J.U.S.T.I.C.E. League sąsiadują na trackliście z mniej fejmowymi producentami, efekt jest jednak zadowalający. Bity posiadają bangerowy potencjał, jest chyba lepiej niż na „Rotten apple” (o biednym „T.O.S” nie wspominając), boli cię plastik, ale wiesz że jest to inna liga niż bity na "Pink friday", kilka numerów prezentuje się naprawdę godnie. Jedną z takich perełek stanowi początkowy, bujający jak diabli „Take 'em to war” nadający flow Lloyda odpowiednią dynamikę, nawet Yayo nie był w stanie go popsuć. Zwrotki dobrze niesie również „Home sweet home”, odpowiedni vibe zapewnia singlowy „Beamer, Benz or Bentley”, klubowy plastik w „Start it up” całe szczęście nie przekroczył cienkiej granicy żenady. Męczy za to topornie pocięty sampel w „On the double” - najgorszy beat na płycie i w zasadzie jedyny proszący się o skip od pierwszych paru sekund. Gdybym miał coś doradzić, odpuliłbym również cukierkowe „So forgetful” i „Any girl”, po części rozumiem konieczne do spełnienia wymagania rynkowe i tak dalej … ale bez kitu nie brzmi to najlepiej. Poza tymi wyjątkami jest po prostu dobrze (pod warunkiem że lubisz bangery, a nie podejrzewam aby osoba o innym guście w ogóle chciała tu zaglądać), Banks pasuje do tych bitow co w połączeniu z liryką daje za dość wymaganiom jakie stawiam solidnej, mainstreamowej produkcji.

Barack ocenia moje postępowanie przyglądając się werdyktowi po części złym, po części zatroskanym wzrokiem. „The hunger for more 2” to jednak produkcja uczciwa i wyważona. Raper nie zmienił stylu, dołożył starań i zaprezentował to z czego znany był wcześniej zaliczając wyraźną poprawę w stosunku do ostatnich wydawnictw. Dobra forma samego Banksa, dobre bity, dobrzy goście … w swojej kategorii to po prostu dobry materiał. LB jako solowy wykonawca do piątki się nie doczołga ale cztery … czemu nie ?. Nagrać elegancką, prostą ale-nie-durną płytę z nowoczesnym gangsta rapem też trzeba umieć.

"Start it up""


wtorek, 23 listopada 2010

NEWS: T.I. & Kanye West & Kid CuDi - "Welcome to the World"



Gdyby polscy fani T.I. byli przygłupami, takie żenujące obrazki zalałyby pewnie internet (całe szczęście nie są). Zakłady penitencjarne skutecznie zwalczające dobry hip hop znów posyłają jednego z reprezentantów południa na wczasy tuż przed premierą albumu. Jak się okazuje "No mercy" może być jednak wydane nawet pomimo jego nieobecności. Poniżej track otwierający wydawnictwo. Wtórność i nie-wyrywająca-z-butów-produkcja (dziwne, mając na uwadze że zajął się nią min. autor "MBDTF") nie zmieniają faktu, iż kawałek oceniam jak najbardziej na plus. Na otarcie łez ronionych nad losem murzyna.

czwartek, 18 listopada 2010

Nicki Minaj - Pink Friday




Ktoś zaglądający od czasu do czasu na tego bloga może odnieść wrażenie, że jestem psychofanem wszelkiego gówna jakie wychodzi spod szyldu Young Money i podchodzę bezkrytycznie do każdego głupiego bądź szalonego pomysłu tego specyficznego kolektywu. Niestety, nie jest moją winą że wypuszczane przez nich płyty są odpowiednio nagłośnione i (zazwyczaj słusznie) poważnie brane pod uwagę we wszelkich zestawieniach. Lubię ludzi popierdolonych (są ciekawi), a widok tej oderwanej od ziemi ekipy z miejsca przypomina mi oddział power rangers czy innych transformersów. Jest w tym coś dziwnego co każe mi interesować się ich twórczością, syndrom pokolenia wychowanego na komiksach, tłumaczyć można to różnie, nieważne ...

Wracając do zestawień … mamy listopad, większość najważniejszych premier 2010 za nami, miejsca fejmów i przegranych już niby obstawione, od dłuższego czasu na horyzoncie widniała jednak premiera debiutu Nicki Minaj z którym wiązano (czy może inaczej: ja wiązałem) duże nadzieje. Duże nadzieje ale i obawy. Dziewczyna dokonała niemałego wyczynu dorównując Westowi i Jayowi na wspólnym tracku, zapodała szereg bardzo udanych featuringów, z drugiej strony cały czas man w pamięci średniawą płytę Drake'a i jeden z koszmarnych singli od Minaj który mam nadzieję nie znalazł się na albumie (swoją drogą, jeśli ktoś nakręcał znajomych na „Thank me later” po premierze stał się pewnie smutnym człowiekiem). No nic, nie zapeszajmy. Na dobry początek zbudujmy napięcie: czy Minażowa poprzestawia klocki w wyścigu po płytę roku ?. Czy obawy i toczenie piany z pyska przez Lil Kim są uzasadnione ?. Napięcie podkręcone, przesyłka z rapidshopu właśnie dotarła, biorę się za rozpakowywanie i odsłuch … przerwa na reklamy.


Jestem z powrotem. Niestety zonk : „Your love” na trackliście. Nietrudno odgadnąć, że wywołało to u mnie średnie emocje i obawy co do zalania albumu popem (w sumie występ u Kingstone'a nie mógł być przypadkiem, demyt). Ale na co w sumie liczyłeś cymbale ?. Na szaloną, mainstreamową płytę inspirowaną nagraniami Wayne'a z nieprzewidywalną Nicki pożerającą bity niczym laleczka Chucky ?. No chyba kpisz. Fakt, że zdolna skądinąd raperka mająca wszelkie predyspozycje by poważnie zamieszać topi swój talent w cienkich produkcjach i cukierkowych, śpiewanych numerach dla mnie, jako chodzącej encyklopedii, fana hardkoru i konesera żyjącego złotą erą jest nie do przyjęcia. Brnąc przez moje żałosne próby bycia zabawnym domyślasz się już pewnie, że nie wszystko poszło tak jak powinno. Czy „Pink friday” jest więc przykładem zmarnowanego potencjału i niewypałem ?. Po kolei.

VS

Zaletą, a z drugiej strony wadą (?) albumu jest jego rozbicie pomiędzy dwa światy. Dobór tematów nie poraża ale jest szeroki na tyle, by ukazać Nicki w różnych kontekstach, staje się ona dzięki temu kompletną raperką z krwi i kości (to cieszy). Boli mnie jednak że nie zdecydowała by pójść konsekwentnie jedną obraną drogą, przez co album zwyczajnie traci charakter. Prawdopodobnie będzie zbyt festyniarski i ugrzeczniony dla twardogłowych fanów rapu, jednocześnie zbyt wulgarny i agresywny by wylądować pod choinką obok lalek (Barbie). „Pink friday” rozpoczyna się nieźle. „I'm the best” w którym pierwsza dama YM wspomina drogę na szczyt ciesząc się ze zdobycia rapowego Mount Everestu to przyjemny numer, pod warunkiem że nie odstraszy cię beat niebezpiecznie wpadający w pop. Gorzej z „Roman's revenge”. Minaż uwalnia 'potwora' rapując w swoim zajebistym, atomówkowym stylu przy asyście niszczącego ostatnimi czasy Shady'ego, systematycznie kradnącego numery gdziekolwiek się nie pojawi. Niestety, udane wysiłki wykonawców jak na złość niweczy spazmatyczny beat od Swizza. Mimo że którymś przesłuchaniu da się go zaakceptować, ciężko oprzeć się wrażeniu że zmarnowano szansę na wybitny kawałek. Który to już raz Swizzu ?. „Motherfuckin' monster” występuje także w „Did it on'em” (od razu przywołującym z pamięci „Gonnorea” Wayne'a). Hejterzy mają szczęście że Nicki nie ma fiuta, inaczej zebrali by szczocha na maskę. Ała. Po tak wesołym i przyjemnym wstępie niespodziewanie nadciąga seria numerów szytych typowo pod rotację w TV, co po raz kolejny rodzi pytanie o adresata płyty.

Lovesongowi „Right through me”, wspomnianemu wcześniej „Your love”, „Fly” z Rihanną czy śpiewanemu w całości „Save me” przyczepiam wlepkę 'skipujemy'. Nie wiem, może laskom będzie się to podobać, ja takiego zasobu tolerancji nie posiadam. „Moment 4 life” natomiast to dobry piosenek, refleksyjne spojrzenie na piękny, ale krótki moment w którym Nicki ma szansę cieszyć się z trudem wywalczonym sukcesem. Pada trochę ciepłych słów pod adresem własnej ekipy. Ten i poprzednie kawałki pokazują jaśniejszą stronę i emocje raperki, kontrastując z wizerunkiem złej suki z featuringów i początkowych utworów. Otrzymujemy również dwa klubowe (w zamierzeniu) bangery – zły, straszny, obrzydliwy 'Chceck it out' z will.i.am'em (aż chciałoby się zacytować: „what the fuck is wrong with them ?!”) i dobry „Blazin' z Kanye. Całości dopełniają rozkminkowy 'Here I am” oraz „Dear old Nicki” - chyba najlepszy lirycznie track na albumie. Raperka fajnie płynie po podkładach w paru miejscach pokazując szermierkę flow (doskonałe wejście w „Blazin”), słuchając tych zwrotek czułem jednak niedosyt, po zwrotce na „Monster” mam prawo oczekiwać zdecydowanie więcej. W zalewie cukru zabrakło mi jej charakterystycznego freaky-stylu, tracku (tracków) z iskrą, prawdziwym pazurem który chciałbym wysłuchać więcej niż te parę razy. Sympatyczna Barbie stłamsiła Chucky Królową Mikrofonu, a szkoda.


Nie jest to jednak największym problemem, Nicki jako główne wydarzenie na „Pink friday” sprawdziła się mimo wszystko dobrze. Gorzej z warstwą muzyczną która nie sprzyja końcowej ocenie. Żeby nie szukać daleko: beaty na debiucie Drake'a były zdecydowanie ciekawsze i nawet mimo marnej miejscami formy gospodarza wyciągały tracki na niezły poziom. Sytuacja na omawianej płycie jest odwrotna: to zwrotki Minaj stanowią lepszą część utworu odwracając uwagę od kiepskiej zazwyczaj oprawy. Podkłady w zdecydowanej większości brzmią tandetnie, do bólu plastikowo, klimatem niby zbliżają się do płyty B.o.B., są jednak o wiele słabsze pod względem wykonania. „Did it on'em” miało być chyba skurwiałym bangerem, ale na moje ucho zabrakło tu pomysłu, bardziej przypomina to dzwonek polifoniczny z ery cegieł niż dobry podkład. „Check it out” natomiast to najprawdopodobniej jakiś odrzut z ostatniej płyty BEP podlany drażniącym nuceniem (jeśli dodać Auto tune otrzymujemy najgorszy kawałek na płycie). „Moment 4 life” i „Here I am” dają chwilę wytchnienia, choć tu również daleki jestem od zachwytów. Jeśli mój mainstreamowy gust podpowiada mi takie rzeczy, to chyba faktycznie kolorowo nie jest. Jest RÓŻOWO. Za bardzo.

Ten kto tworzył koncepcję albumu i dobierał na niego muzykę wyrządził Nicki krzywdę. Sprawdził się niestety czarny scenariusz i otrzymaliśmy raczej nijakie płyciwo porywające tylko momentami. Drażni mnie to tym bardziej, iż w dalszym ciągu uważam Minaj za utalentowaną raperkę mogącą jeszcze poważnie zamieszać. Czuć w tym potencjał, oceniam jednak to co wpadło mi w ręce a naprawdę : szału nie ma. Solidny rap, dobre występy gości (rzucający się w oczy brak Lil Wayne'a), wszechobecne cukierkowe refreny, wypełniacze i nieciekawa oprawa muzyczna. Wystawiam trzy, przy czym nie daje mi spokoju myśl, że część tej oceny to żerowanie na mojej sympatii do Weezy'ego i reszty towarzystwa. Mam nadzieję że kariera Barbie będzie rozwijać się w innym kierunku i niebawem nagra coś co będę mógł z czystym sumieniem polecić, ponieważ o „Pink friday” prawdopodobnie szybko zapomnimy. Po raz drugi: szkoda.


Teledysk do 'Massive attack'


poniedziałek, 15 listopada 2010

NEWS: Dr. Dre & Snoop & Akon

Natłok wycieków dotyczących prac nad (ziew) Detoxem okazuje się być czymś więcej niż tylko standardowym robieniem hajpu przed premierą która i tak nigdy nie nastąpi. Wyskoczył właśnie nowy bangerek - prawdopodobnie numer z tego albumu. Tematyka standardowa, standardowo pojawia się Snoop, w tle gdzieś pomrukuje Nate Dogg i zła informacja ( :)) - tak, tak, dobrze czytasz - refren wykonuje Akon. Druzgocąca informacja o udziale Wayne'a staje się więc coraz bardziej prawdopodobna i nadciąga wielkimi krokami uaa...

Dr. Dre Feat. Snoop Dogg & Akon - Kush


Aktualizacja: Druzgocąca informacja jednak nadeszła. Dre (nie bezpośrednio ale to już raczej pewne) potwierdził że Lil Wayne będzie gościem na Detox : “It’s aight. There are a lot of artists that I like, I love Wayne, I love Drake, I love the new artist J. Cole. There’s some new brothers coming out on my record, SLim the Mobster, he’s out of South Central. I think it could be better and hopefully I can do my part to assist in that.” rzekła ostatnia nadzieja West Coastu ...

Ale że Drejka ?. Mniejsza z tym.


"My man!


czwartek, 4 listopada 2010

Kid Cudi: Man on the Moon 2: Legend of Mr. Rager




(recka dla popkiller.pl)

Przyznawanie się do słuchania Cudiego po głośnym hicie z Guettą (nie ogarniam stacji muzycznych, ale chyba do tej pory spokojnie można się na to natknąć) w pewnych kręgach uchodzi za średnio udany pomysł. „Uciekać z tym na diskopolo pe el !” zakrzyknie ktoś urażony faktem, że rapowe pisma/portale chcą w ogóle wspominać o ubiegłorocznym wynalazku show biznesu (jak wiemy, ‘show biznes’ w tym konkretnym przypadku to Ye, czytaj: najlepszy przyjaciel Taylor Swift). Gdyby jednak ten ktoś zechciał zadać sobie trud sięgając po „Man on the moon” mógłby ulec magii albumu, dochodząc ostatecznie do wniosku że nie ma nawet takiej tragedii zaś opinie mówiące o „płycie roku” nie są do końca oderwane od rzeczywistości. Po wysnuciu tychże wniosków ciekawiłoby go zapewne, co też przygotował kontrowersyjny rapero-piosenkarz na sequelu głośnego debiutu i czy udźwignął ciężar oczekiwań (złoto zobowiązuje). No cóż …

Pierwsze co rzuci się mu w uszy po przesłuchaniu „Man on the moon 2 : Legend of Mr. Rager” to fakt, iż album jest bardziej esencjonalny od „jedynki”. Pisząc „esencjonalny” mam na myśli „bliższy klasycznym kanonom”. Debiut stał na pograniczu hip hopu, był melodyjny, szesnastki łączyły się z nuceniem płynnie przechodząc w śpiew. Te cechy muzyki Cudiego zachowane zostały również tutaj, jednak wbrew obecnym deklaracjom autora proporcje przesunęły się właśnie w kierunku rapu, którego tym razem słychać zdecydowanie więcej. Nie potwierdziły się zapowiedzi o typowo rozrywkowym charakterze całości i odskokach w kierunku rocka (owszem, mamy świetne śpiewane „Erase Me”, numer ten jest jednak jednym z wyjątków). W moim odczuciu materiał wydaje się być bardziej mroczny, bardziej spójny niż poprzednik i – co ważne - podobnie jak on trzyma równy poziom.

„Kaczka … to maks co może z ciebie być” usłyszałby taki Waka gdyby przyszło do oceny jego skillsów (przy czym autor tych słów sekundę potem pewnie przybrałby na wadze od ołowiu). Cudi oczywiście mógłby liczyć na dużo wyższą ocenę. Umówmy się jednak: nie szokuje, nie jest pożeraczem mikrofonów i raczej nie ma potencjału by nagrać klasyka w czysto rapowej konwencji. Szukając krwistych panczlajnów i piroklastycznego flow trafiłeś pod nie ten adres. Kto jednak powiedział że dobra płyta musi to wszystko zawierać ?. Jeśli przyszedłeś po elegancką, klimatyczną muzykę bądź spokojny, trafiłeś bardzo dobrze, gospodarz zadbał o swoich słuchaczy. Sam przekrój tematów nie imponuje, lyricsy nie są najmocniejszą stroną płyty i nie zmuszają do głębszych przemyśleń. Raper mówi trochę o otaczających go ludziach, swojej twórczości, cierpieniach, czasem sili się na abstrakcyjne numery, znajdzie się miejsce dla lovesongu czy używek, specjalnie błyskotliwe linijki warte cytowania jednak nie padają. Cudi posiada charyzmę, na majku daję radę – tylko, i aż tyle. To co stanowi o jego prawdziwej sile to brzmienie, bogate aranżacje, (jeszcze raz) klimat i mimo wszystko stojący na solidnym poziomie wszechobecny śpiew (porównania z B.o.B. jak najbardziej na miejscu). Plus dobrze dobrani goście subtelnie uzupełniający materiał. Plus (jeszcze raz i jeszcze) klimat. Wszystko to zazębia się tworząc ciekawą układankę która pasuje do pogodowej masakry za oknem i z łatwością wciągnęła mnie w świat (już nie długo) rapera.

Mocny popis dał zespół producentów odpowiedzialnych za „Legend of Mr. Rager”, sukces artystyczny płyty jest w olbrzymiej mierze ich sukcesem, po prostu nie zanotowałem słabego beatu (No I.D on the track, let the story begin). Podkłady są bogate, klimatyczne (nie bez powodu często przywoływane dziś określenie), udanie budują mroczną, melancholijną, „księżycową” jakby nie było atmosferę całości. Majstersztykiem jest muzyka do „Scott Mescudi Vs. The Word”, „Mojo So Dope” czy w końcowym „Trapped In My Mind”, fajny kl … fajny nastrój osiągnięto samplingiem z „Maniac”. Przyczepić się do czegoś ?. Niby cały czas próbuję. Hm. Nie, jednak się nie da – warstwa producencka bezlitośnie kopie zad niczym Christie z Tekkena i hejterzy chcąc nie chcąc będą musieli się do tego przyzwyczaić.

Podsumowując: wyzwanie rzucone materiałowi przez „Man on the Moon” jedynkę zostało dzielnie przyjęte na klatę. Sądzę, że płyta przez długi czas nie zejdzie z mojej playlisty i spokojnie załapie się do top ileś tego i tak dość mocnego już roku (przy czym mówimy tu bardziej o top 10 niż top 50). Cenię sobie równy poziom, spójność i dbałość o szczegóły. Jak wspomniałem „Man on the moon 2 : Legend of Mr. Rager” spełnia wszystkie te podpunkty, uniknięto rażących błędów dzięki czemu nie muszę wymagać od autora fajerwerków ciesząc się solidną robotą. Magia została zachowana, kawał świetnej muzyki i zasłużona piąteczka w skali szkolnej.

Teledysk do "Erase me"

Najebany Cudi


niedziela, 24 października 2010

NEWS: Kanye West - Runaway

Dla jednych symbol skurwienia, ekscentryk, kumpel Biebera i jeden z architektów upadku hop hopu, dla innych geniusz. Kanye West to zdecydowanie kontrowersyjna postać, jednocześnie jedna z najlepiej rozpoznawalnych marek w rapie i szczerze: bliżej jest mi do tej drugiej grupy. Są dni w których głupieje, zalicza wpadki, żenuje durnymi wypowiedziami, są też dni w których błyszczy i inspiruje miliony osób. Rzut oka na kalendarz … dwudziesty czwarty październik. Wczoraj minął dzień z drugiej kategorii.

„Runaway” czyli 35 minutowy film promujący muzykę z „My Beautiful Dark Twisted Fantasty" jest w zasadzie długim teledyskiem. Prosta historia o spotkaniu Westa z feniksem (?) ilustruje rozległe fragmenty nadchodzącej płyty i standardowo wzbudzi pewnie sporo kontrowersji w środowisku. Trudno się dziwić ... ponieważ jest to DZIWNE. Jeśli chce ci się wnikać w metaforyczny sens obrazu (który jakiś tam zapewne jest) czy po prostu sprawdzić co przygotowuje Kanjej w niedalekiej przyszłości powinieneś/naś to obejrzeć. Dla samego autora +10 punktów do respektu za rozmach.



czwartek, 21 października 2010

Atmosphere - To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy




Gdzie jest, dokąd poszedł i dlaczego ten dobry, prawdziwy rap niesprzedajny ?. Wesołe czasy odchodzą, zaczyna się kolejna, dziesięciomiesięczna jesień, paliwo drożeje, fajki drożeją, (jeżdżę autobusem i nie palę ale mniejsza), Rahim się sprzedał, Lil Wayne dostaje złoto za nic, a 9th Wonder bez żenady schyla się po mydło u pedała Drejka (i to jeszcze pewnie za pieniądze, DOLARY … kurwa jego mać). Rapu prawdziwego niezależnego o życiu nikt już nie docenia, bo jest zbyt szczery dla hipokrytów społeczeństwa które nigdy ze mną razem w szeregu nie szło …

No to siema !

Tak jak zapowiadałem, mam zamiar oceniać nie tylko mainstreamowe gówno kosmate ale również podziemne produkcje. A z czym niby może kojarzyć się wytwórnia wypuszczająca płyty MF Doom'a, Alego czy (ostatnio) Evidence'a ?. Nie ma lekko, life's a bitch (beach), parzymy herbatę z cynamonem, wrzucamy sweter, siadamy na parapecie jak Eldo i strugamy intelektualistów, bo uznany duet z Minnesoty – Amosphere – przypomniał o sobie wypuszczając EP o zwyczajowo przydługim tytule „To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy". To już drugi "poboczny" projekt opisywany na tym blogu, tego typu wycieki od Sluga i Anta były jednak zawsze czymś większym niż tylko zbiorem odrzutów, puszczenie tego bokiem byłoby więc sporym błędem. Podobnie jak na "When life get you lemons ..." tytuł po części zapowiada to co usłyszymy, sama płyta zaś jest też konsekwencją wcześniejszego, długogrającego projektu. Przejście od wpędzającego w depresję emo-rapu ku bardziej przystępnym formom osobiście odebrałem z zadowoleniem, a skoro Atmosphere to klasyczny duet MC & producent, standardowo rozbijmy recenzję na części.

CZĘŚĆ 1: OBSERWACJE

Słuchanie "To all my friends" zaraz po "Flockaveli" wydaje się być podróżą na inną planetę. Slug to ogarnięty, dojrzały raper z dużą wyobraźnią obdażony nienagannym flow. Można się pogubić w truskulowym bragga wyrzucanym w początkowym "Until the nipples gone" czy doskonałym "Shotgun", obydwa tracki są jednak zbawienne dla płyty. Mają kopa, wprowadzają przestrzeń do raczej spokojnej całości, bo przez większość materiału raper skupia się na opowiadaniu historii. Zazwyczaj jest narratorem obserwującym ludzkie życie, robi to jednak z wyczuciem i unika na szczęście kretyńskiego moralizatorstwa, dzięki czemu słucha się go z zaciekawieniem. Dotyka przy tym różnych światów co zapewnia odpowiednie zróżnicowanie. W "The major leagues" usłyszymy więc historię przyjaciela z wczesnej młodości, który przegrał życie decydując się na handel twardymi dragami. W zbliżonym klimacie utrzymana jest zmyślona, barowa opowieść ("Scalp") w której Slug decyduje się na przyjęcie ryzykownego zlecenia. Z kolei w "The best day" otrzymujemy "Dzień świra" – przejażdżkę po dotykającej każdego, skurwiałej codzienności. "You’re not alone, its hard as hell / but don’t waste no time feeling sorry for self / we’ll be right here with you, through your war / cause you’re the one we make this music for". Konkretna robota, niby nic odkrywczego, ale dobrze czasem otrzymać taki numer. Potem następują dwa gorzkie tracki - "Americareful" gdzie pada trochę socjologicznych spostrzeżeń na temat tamtejszej służby zdrowia, oraz "Hope" – podszyta ironią, nieco bardziej bekowa, jednocześnie pesymistyczna wersja "The best day". "Życzę ci dobrego dnia i mam nadzieję, że to już jutro". No dzięki, kurwa. Z ciekawych momentów warto jeszcze wymienić "The number none" – żenującą historię zawiedzionej, nastoletniej miłości, wesoły numer, choć u Sluga śmiech jest często śmiechem przez łzy. Słuchając "To all my friends" ani razu nie miałem wrażenia kontaktu z fuszerką, brak tu wypełniaczy co bardzo się liczy. Brak również rapowych gościnnych występów, ale w przypadku tego duetu to chyba nic nowego, raper buduje tu własny świat, kawałki są na tyle indywiualne że wprowadzanie dodatkowych aktorów mijałoby się z celem. Krótko mówiąc, psychofani Seana Daleya dostali kolejny szereg powodów by go wychwalać, reszta też nie powinna być zawiedziona.


CZĘŚĆ 2: MRÓWCZA ROBOTA

Padło trochę ciepłych słów na temat warstwy lirycznej, natomiast w kwestii muzyki jesem po prostu bezradny i leżę zamiatając cyckami kurz z dywanu. Tym razem będzie krotko, poprzednie płyty Atmosphere czy "Us" pokazały, że Ant to pewna marka. Na "To all my friends..." połączył mocne, bujające bębny z żywymi instrumentami, efekt: brak słabego czy nawet średniego podkładu. Ciężki, podlany grubym basem "The major leagues" wciska w podłogę, beat z "Hope" idealnie koresponduje z tekstem Sluga (zresztą chemia między członkami zespołu jest wyczuwalna cały czas), "Shotgun" z miejsca kiwa głową dając kwintesencję rozpierdolu, muzyka na EP buja jednoczenie wpadając w ucho, jest bogata i dobrze zaaranżowana. Brawa na stojąco. Mamy pełny obraz. Podsumowanko.

CZĘŚĆ 3: BOŁ!

"To all my friends..." to kolejne świetne wydawnictwo od jednego z najsolidniejszych zespołów w niezależnym rapie. Muzyka która rzadko wybija z trampek, opowiada jednak historie, daje rozrywkę, poprawia nastrój, czasem skłania do jakichś przemyśleń. Przez większość tekstu chwaliłem zawartość albumu, brak mu jednak rozmachu (skutek niewielkiej długości) ... czegoś epickiego, stąd uważam że zasługuje na solidne cztery. Takie nawet z plusem, niech będzie. Wynika to z wyższych wymagań stawianych undergroundowym produkcjom a także tego, iż cały czas czekam na ich kolejne, długogrające cd; Atmosphere ma na tyle duży potencjał by spokojnie przebić się do najwyższych pozycji w skali ocen, tym razem jednak nie wykorzystali go w pełni, podobnie jak z Wayne'm (przy uwzględnieniu olbrzymiej przepaści dzielącej ich style). Już kończąc: szczerze polecam płytę wszystkim fanom dobrego rapu oraz durniom ślepo powtarzającym za Nasem że "Hib Hob umar". Jeśli w 2010 ktoś ma zacięcie by nagrywać na takim poziomie, to nie może być chyba tak źle. Krótko, ponieważ nie ma się nad czym produkować: sprawdź to bo najzwyczajniej w świecie warto. Krobga.

Oficjalny nternetowy singiel

poniedziałek, 11 października 2010

Waka Flocka Flame - Flockaveli




Według mnie filmy dzielą się na dobre, złe i najgorsze. Dobre to takie, które warto obejrzeć, złe zaś to takie, których oglądać nie warto. W przypadku filmów najgorszych odpowiedź nie jest jednoznaczna … to rozrywka dla kaskaderów, którym nie wystarczają już normalne emocje; dla ludzi o wykręconym poczuciu humoru, lub po prostu dla pojebów, zwyroli którzy nie widzą w nich nic dziwnego. Gdyby posłużyć się analogią, uważałem Wacka Flocka Flame'a za przedstawiciela tego nurtu w przełożeniu na muzykę rap, i dla własnego bezpieczeństwa unikałem jego twórczości wychodząc z założenia, że moja tolerancja dla cykającego southu kończy się w okolicach Jeezyego tudzież innego Lil Wayne'a. Mimo to gdy ukazał się nawiązujący do 2Pac'a album „Flockaveli”, postanowiłem zajrzeć w jego bebechy z czystej, można powiedzieć „zawodowej” ciekawości. Nie straszne były mi nagrania najbardziej znienawidzonych gwiazd południa, pora zebrać więc siły i uderzyć na kolejny, „cięższy” level … jeden juch, raz się żyje demyt.

Do słuchania płyty podszedłem w najgorszy z możliwych sposobów. Odpaliłem ją w biały dzień, siedząc w domu i nie będąc pod wpływem żadnych używek. Nie słuchałem też nigdy wnikliwie mniej hardkorowej wersji Waki a zarazem jego mentora Gucci Mane'a, czy tam innych mikstejpów Brick Squadu. Nie trudno więc odgadnąć że byłem w delikatnym szoku, a resztki mojego truskulowego ja obijały się o ściany czaszki żądając uwolnienia, co w najgorszym wypadku skończyć by się mogło efektowną eksplozją baniaka oraz kosztami związanymi z pogrzebem i odmalowaniem pomieszczenia. Do tego na szczęście jednak nie doszło, postanowiłem dać płycie drugą szansę. Wróćmy jednak do początku.



„You ain’t saying shit out your mouth, your time is very slim in this motherfucking game, b.”

„POW! POW! POW! bitch, I'm busting at them ! WAKA! WAKA! WAKA!” oświadcza Waka otwierając album. Po przesłuchaniu dwóch numerów staje się jasne że należy wyłączyć mózg i przestać skupiać się na tekstach, bo gospodarz nie mówi w zasadzie nic, rozpisywanie się na temat lyricsów mija się więc z celem. Ok, sorry, no jednak mówi. Echm, Waka (FLOCKA FLAME! PAH! PAH! PAH!) jest więc złym skurwysynem, a Gucci to jego człowiek. Waka będzie rabował, kradł i zabijał dla swoich czarnuchów. Waka kocha swoich czarnuchów i nienawidzi czarnuchów wrogich. Powinni oni kopać sobie groby, ponieważ Waka ma zamiar do nich strzelać. Waka lubi też dobrze imprezować. W numerze „Fuck dis industry” durnych zwrotek nie ratuje nawet poziom wykonania, który w naszej nadwiślańskiej fabryce przednich klasyków pewnie też nie zrobiłby na nikim wrażenia. Pierwszy odruch był więc jak: WTF ?!

Lwią część produkcji wziął na siebie niejaki (Dat Nigga) Lex Luger, większość płyty brzmi więc … heh. Takiego natężenia sztucznych stringsów popartych organkami i plastikowymi bębenkami rodem z TR-808 nie słyszałem dawno. Bity brzmią podobnie, zlewają się ze sobą … przede wszystkim jednak są męczące, przez co nieco wrażliwszy słuchacz po paru numerach może, nawet powinien poczuć przypływ agresji. U Wayne'a te zimne bangery brzmiały, a beatmakerzy zazwyczaj mieli na nie jakiś pomysł … tutaj tego nie słychać. Efekt: gimnazjalno/licealna pizda z miejsca, strzał z piórnika po łapie i honorowe środkowe miejsce pośrodku ludzkiej stonogi w pakiecie od zaraz. Dziękuję, koniec imprezy. Robota jaką zadałem sobie tworząc tego bloga byłaby jednak zbyt prosta gdybym uciął już w tym momencie.



"I was way out of context. I respect that man. I aint got the right to say shit about that man”

Wyżej wspomniana ocena pofrunęłaby do albumu, który nie oferuje absolutnie nic. Mało tego, taki album musiałby być wkurwiający i odpychać pod każdym możliwym względem. Natomiast ja jestem pewien, że gdyby „Flockaveli” ukazał się w sezonie przedwakacyjnym paradoksalnie byłby dość często odświeżaną pozycją. Rap wakaflokaflejma to typowa „fight music”, prosta łupanina bliska crunkowi, dobra może nawet nie tyle na domówki (choć również), co na zryte, samochodowe wypady gdzie kwestia estetyki w doborze muzyki nie ma znaczenia. Z pewnością może ona dawać ujście złym emocjom. Waka (FLOCKA! FLAME! POW! Dobra kończę już bo wiem że nieśmieszne) ma dobre warunki głosowe, jakąś tam charyzmę i talent do tworzenia prostych, ale zapadających w pamięć refrenów. Te ciągną się w nieskończoność, czasem są żenujące („Brick squad”, „Fuck the club up”), a czasem wyciągają kawałek na niezły poziom („For my dawgs”), są w każdym razie dużą zaletą. Aby być uczciwy muszę też dodać, że płyta posiada spory koncertowy potencjał i parę mocnych momentów. Jednym z nich jest „No hands” nagrany pod muzykę jednego z bardzo niewielu fejmowych producentów na projekcie – Drumma Boya. Człowiek ma świetną rękę do bangerów co pokazał i tym razem. Kawałek wzbogacili Roscoe Dash i ubiegłoroczny debiutant Wale, tworząc prawdziwy klubowy rozpierdalacz o dużym replay-value, spokojnie da się tym zajarać, miałby on szanse na zrobienie rozsądnych pieniędzy gdyby promowano nim całość. Do jaśniejszych punktów zaliczyłbym też dosadny, singlowy street-banger „Live by the gun” mimo jego toporności i przerysowania (kurwa, ale przecież cała płyta taka jest), jak również wspominane wcześniej, dobre całkiem „For my dawgs”.


"Hip hop is supposed to have different angles(PAH! PAH! PAH!)"

Zatwardziały truskulowy słuchacz wzdychający za złotą erą nie znajdzie tu absolutnie nic dla siebie. Jeśli uważasz się za takiego, możesz odjąć jedną ocenę i z czystym sumieniem zacząć siekać sztyletami w zdjęcie zawziętej japy wykonawcy. Właściwie to nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie osoby słuchającej „Flockaveli” w domu dla przyjemności. Pomimo wszystkich tych zastrzeżeń za próbę nagrania płyty od a do z wypełnionej bangerami trzeba jednak Wakę spropsować. Całość jest agresywna, przeładowana, przekrzyczana, efekciarska (często w tym festynowym wydaniu niestety) i nie zwalnia tempa, dzięki czemu stanowi niezły soundtrack do jazdy samochodem. W temacie „polećcie jakiegoś bangera na najebkę” również nie zawodzi. U ludzi szukających tego typu wrażeń ocena mogłaby więc drastycznie podskoczyć, do trzech czy może nawet czterech (!), bo skurwiały południowy plastik napiera bezlitośnie i zrzuca napalm z każdej możliwej strony. Ja jednak wlepiam Flokaveliemu dwa. W moich oczach jest mimo wszystko karykaturą rapera, a nazwanie jego debiutu chociażby "przeciętnym" byłoby przegięciem.

Teledysk do "No hands"

Teledysk do "By the gun"


piątek, 8 października 2010

Lil Wayne - I'm not a human being EP


Gdzie jest, dokąd poszedł i dlaczego ten dobry, prawdziwy rap niesprzedajny. Gdzie jest dziś szacunek do DJ'a ?. Gdzie poczucie współodpowiedzialności ?. Gdzie koncerty w podziemnych klubach, zajawka z serca płynąca, winylowe sample wydobywane długimi godzinami diggingu ?. Gdzie … no GDZIE kurwaaa !?. Jest źle, naprawdę źle, mało tego: dożyliśmy smutnych czasów, w których skrzecząca małpa ośmiela mienić się najlepszym żyjącym raperem zbierając props od prezydenta USA, połowa środowiska kala własne gniazdo zapraszając ją na albumy, a ponad trzy miliony Judaszy (i Judaszek) stoją w kolejce po płyty nie mając nawet pojęcia, że Eldo postanowił obdarować świat swymi myślami nagrywając największe dzieło od czasów wymyślenia hip hopu na Mokotowie (oddychaj, oddychaj) ...

RAP DZISIEJSZY ZŁY JEST I SŁABY ...

Podszyte bożym gniewem hejty lecące w kierunku Wayne'a w połączeniu z jego twórczością tworzą ciekawy efekt dostarczając bonusowej rozrywki, i tak zapewnianej przez tego zdolnego rapera w zadowalających ilościach. Nie uznaję recenzji pisanych z poziomu kolan, ale nie ukrywam że taki stan rzeczy wzbudza u mnie sympatię. Nie da się też ukryć, że duszący się w nienawiści do niego durnie mieli ostatnimi czasy sporo powodów do satysfakcji. Po sukcesie „Tha Carter III” Wayne zamiast pójść za ciosem nagrywając pełnoprawnego klasyka zaczął bawić się w kulawy rock słuchalny chyba tylko dla masochistów, by na końcu w głupi sposób trafić do pierdla grzebiąc nadzieje na szybką premierę kolejnego albumu. I co, to już koniec ? No oby. Dobry rap zawsze prawdziwy wygrywa bitwę, choć "Crown Of Thorns" wciąż jak na złość zapełnia pudła w ciemnych, zakurzonych, zaszczanych, zapomnianych przez Boga i ludzi zakamarkach magazynów. Nic to - kieliszki szampana tudzież Żubry w puszce w górę za zwycięstwo hip hopu nad gównem.

Nagle achtung !. Sprawiedliwość dziejowa nie dopadła jednak murzyna i powraca on już nawet nie z jednym, ale aż dwoma (!) albumami i złymi intencjami. Intencjami czarnymi niczym lakier Chryslera stojącego w jednym z zapewne wielu łejnowych garaży (zbudowanych za zrabowane zajawkowiczom pieniądze). I to wszystko jeszcze w tym roku !. Jakim prawem … i do kurwy nędzy jakim cudem ?!. Na „Tha Carter IV” jeszcze trochę poczekamy, jednak już dziś możemy zapoznać się ze zbiorem odrzutów zapowiadających pełnoprawną płytę. Światem rządzi zło, nie ma lekko, life's a bitch (beach) a Niemcy i Żydzi zacierają ręce … cóż, to chyba czas by spojrzeć potworowi w oczy.

… BO ZAWIERA BEZDUSZNE TEKSTY KOMERCYJNE BEZ PRZEKAZU ...

„Life's a bitch, but i appreciate her” nawija gospodarz w jednym z numerów, i to na szczęście nadal słychać. Jeśli ktoś stwierdziłby że Lil Wayne to czysta, typowo amerykańska rozrywka nie pomyliłby się zbytnio, jest to jednak rozrywka na wysokim poziomie. Choć całości brakuje trochę konceptualnych numerów w stylu „Dr. Carter”, płyta najeżona jest cwaniackimi, śmiesznymi, charakterystycznymi dla stylu rapera linijkami co spokojnie wystarcza do tego by dobrze się przy niej bawić. Dobrze ?. Wersy wyrzucane z rozbrajającą bezczelnością i niepoważną manierą w głosie to zdecydowanie wyższa liga niż "beka" oferowana w środowych filmach Polsatu, wymaga jednak pewnego dystansu. Może lepiej nie sprawdzaj tej płyty jeśli czujesz się ze sobą źle i nienawidzisz ludzi sukcesu, Weezy systematycznie i z premedytacją doprowadzi cię do rozstroju nerwowego.

„what you talking about, tell it to my nine
cut your tongue out, mail it to your moms
I’m a young god, swagga unflawed
bitch Im in the building, you in the front yard”

Czy chociażby słynny już wers z "2 girls and 1 cup". Podobne teksty i proste, ale zabawne gry słowne ciągną się przez całą płytę. Z pewnością ma przerośnięte ego jednak w tym co robi jest autentyczny, po prostu brzmi to naturalnie.

Oprócz braggowania i wydurniania się mamy oczywiście kawałki o kobietach, zarówno w konwencji lovesongu jak i w perwersyjnym wydaniu. Rap jest charakterystyczny, cięty, kupuję łejnową wizję świata pomimo, iż „mamy inne widoki będąc w tym samym budynku”. O osobowości można mówić, gdy słuchając wiesz że mówi do ciebie ktoś z ludzką twarzą, a nie folder z mp3. Lil Wayne posiada osobowość. Także na tej płycie.

Od strony warsztatu także nie zawodzi. Produkcje ujarzmiane są zawodowo, ma się wrażenie że to mc rządzi podkładem, a nie na odwrót. Udzielający się słuchaczowi luzik w nawijce z „I'm single”, czy numer „Bill Gates” w którym autor płyty wyciska beat jak cytrynę robią wrażenie. Nieciekawie brzmi chyba tylko „What's wrong with them” wyciągany przez dobry podkład i występ Nicki Minaj (po featuringu u Jaya i Kanjeja wolałbym aby pozostawiła jakąś zwrotkę, a nie tylko refren). Swoją drogą: temat gościnnych występów zdominował pewien typek z Young Money, czego pewnie mocno obawiała się część słuchaczy przerażonych wizją długich śpiewanych wstawek rodem z „Thank me later”. Drake pojawia się w aż czterech numerach, pełni on jednak asekuracyjną rolę wyraźnie oddając gospodarzowi pole do popisu więc już bez paniki. Na (dużo) dalszy plan odstawiony został też znienawidzony auto tune występujący tu w niewielkich ilościach, co w zestawieniu z ostatnią twórczością Łejna nie było wcale takie oczywiste. Podsumowując : powrócił w dobrym stylu, choć zwrotek życia na tym albumie nie położył.

… I TE KOMERCYJNE BEZDUSZNE DŹWIEKI TANDETNE ...

Wiemy jak jest z rapem, rzućmy więc okiem (uchem) na stronę muzyczną. Początkowe „Gonorrhea” z Drejkiem zapowiada iż będzie niezła zabawa. Beat jest chorym gównem, jest charakterystyczny, wbija się w pamięć, jest JAKIŚ. Słyszymy dużo plastiku (ale w tym dobrym wydaniu), jest boom-bap w „I Am Not a Human”(tutaj wskaźnik rozkurwomierza skacze niebezpiecznie wysoko), jest nawet dubstep w „I'm Single”, bardzo niewiele esencjonalnych produkcji w stylu „Tha Carter II”, ale brak też przesadzonych eksperymentów rodem z Cartera trójki. Z pewnością jest melodyjnie. Prowokacyjne syntetyki w „Right Above It” od razu wywołają uśmiech na japie fanów, jak i zapewne żyłkę wkurwienia na czołach zdeklarowanych wrogów. Płynący podkładzik od Streetrunnera w „With you” jest słodki do porzygania, ale czego spodziewać się po lovesongu z Drejkiem w refrenie ?. Płytę zamykają dwa eleganckie bangery. Muzyka na albumie stanowi solidne tło pod nawijki, czuć profesjonalizm a nie próbowanie szczęścia.

Weezy potwierdził że ma rękę do podkładów, plan został więc wypełniony, z drugiej strony poza wspomnianym „I'm not a human” nie odnotowałem beatów z wlepą 'mega' na jakich zdarzało mu się już przecież nawijać. Odczucia mam więc podobne jak w warstwie rapowo/tekstowej, nie są to jednak narzekania, (bardziej odbicie wysokich wymagań) cały czas pamiętamy że to tylko epka. Może rezygnacja ze skrajnie odważnych przelotów nie była do końca dobrym posunięciem ?. Może to efekt pewnego samoograniczenia po dziwnych pomysłach na słabej „Rebirth” ?. A może poczekajmy jednak na tego Cartera IV ?.

… PO CO WIĘC TEGO SŁUCHAĆ?.

Może najzwyczajniej w świecie nie ma sensu oczekiwać przełomu po czymś, co nie miało go przynieść. Czego właściwie się spodziewałem ?. Przynajmniej porządnej przystawki przed wyczekiwanym daniem głównym. I dokładnie to dostałem, demyt. Atmosfera wokół „Tha Carter IV” podgrzana została na tyle skutecznie, bym zaznaczył tę pozycję na czerwono w kalendarzu tegorocznych premier (co by nie ukazać tego obrazowo) i z nadzieją patrzył w przyszłość. A Wayne nie może zawieść nadziei : zarówno nadziei słuchaczy na świetny album, jak i nadziei hejterów na to, że nie będą musieli bać się włączyć telewizora czy radia po jego premierze. Za nagranie solidnej (choć nie wybijającej się na doskonałość) epki daję więc Marsjaninowi mocną czwórkę i kredyt zaufania. Jeśli tak robi się tam poboczne projekty, to życzę Chinolom by szybciej grzali silniki, podbijali w pizdu czerwoną planetę i czym prędzej wracali na Ziemię z większą ilością tego gówna. Bo sądząc po już przyznanym złocie, jest ono u nas pożądane niczym tajemnicze Unobtanium ze znanego pewnie niektórym filmu o niebieskich dziwolągach. Nie sprawdzajcie o co chodziło z tym Unobtaczymśtam, sprawdźcie „I'm not a human being” EP.

Teledysk do "I'm not a human being":


Rap recenzje

Witam, lubię rap (jeb, start z grubej rury). Przesłuchuję różne płyty, po ich przesłuchaniu miewam różne wnioski, w tym miejscu będę umieszczał niektóre z nich. Zajmę się aktualnościami - albumami które miały premierę niedawno lub dopiero się ukażą; albumami zarówno z mainstreamu jak i podziemia, choć nie ukrywam że częściej będzie lądować tu pierwsza z kategorii. Innymi słowy, będziemy jarać się rapem dobrym i wyszydzać rap chujowy (oraz jego fanów, w końcu po to powstają takie strony – aby móc się swobodnie powyzłośliwiać). Każda opisana płyta dostanie ocenę. Dla uproszczenia przyjąłem najzwyklejszą, szkolną skalę od jeden do sześciu, gdzie sześć to instant classic, trzy to przeciętniak z ambicjami, zaś jeden to kandydat do środkowego miejsca w Human Centipede (nie przejmuj się jeśli nic ci to nie mówi, bo to akurat dobry sygnał). Wszystko jasne, czyli *tyfy, tyfy, tyfy* startujemy.