wtorek, 21 grudnia 2010

T.I. - No mercy



„Najchętniej widzieliby czarnucha za kratami. Czemu ?. Za byle gówno, patrz jak urządzili mojego ziomka Tip'a” płacze West w początkowym numerze. Ziomek Westa to faktycznie człowiek o wielu talentach, zaś jeden z nich stanowi niezwykła umiejętność pakowania się w kłopoty, tytuł „króla odpuszkowanego” przechodzi więc do Wayne’a który zasłużenie bądź też nie wkrada mi się do niemal każdego wpisu. Olać Wayne'a ... co przychodzi ci do głowy gdy patrzysz na krążek promowany ciemnym, ponurym coverem z zatroskaną japą wykonawcy ?. Po spojrzeniu na tytuł myślałbyś najpewniej o przyciężkawym klimacie i raczej stonowanym charakterze całości. Na szczęście, pozory mylą : T.I. to nadal człowiek od „What you know” czy „Swagga like us”, choć łzawe przemyślenia o ciężkim życiu hustlera–kokainisty też tu napotkasz.

Na pierwszy ogień idzie „Welcome to the word” nagrany na galopującym bicie przy współpracy z czołówką G.O.O.D Music. Jesteśmy kulturalnie wprowadzani do świata zła, dużych pieniędzy i przemocy, zaś wejście gospodarza, plus dobrze pasujący Kanye, minus zblazowany i dorzucony chyba na siłę Cudi dają jak najbardziej pozytywny bilans. Wręcz odleciałem przy następnym na traciliście, wspominkowym „How life changed” z gościnną zwrotką Scarface’a. Po prostu porządny południowy funk, jeśli ktoś ogarniający sprawy T.I. to czyta: dorzućcie remiks z Bunem i w zasadzie nie chcę już niczego więcej. Zaczyna się więc ładnie i przyznaję, że gdyby całe „No mercy” utrzymało poziom zbliżony do tych tracków mielibyśmy kolejny mocny argument w dyskusji na temat obecnej, jak wiemy skandalicznej i niezasłużonej dominacji dirty southu. Zerkając na ocenę wiesz już jednak że tak wesoło nie jest, a ponieważ T.I. to weteran mainstreamu taryfy ulgowej nie przewiduję. "No mercy" to "no mercy".

Schody zaczynają się więc przy "Get back up", gdy przyszła gwiazda filmowa rapuje ciepłym głosem o winie i przebaczeniu w asyście gwiazdy damskiego boksu, niejakiego C. Browna, dostarczając raczej marnych emocji. Rozczarowanie stanowi też mimo wszystko „All she wrote”. Wielki powrót Eminema do formy nie jest już takim szokiem jak na drejkowym „Forever”, bit zamula, w efekcie otrzymaliśmy numer ogólnie dobry, nie spełniający jednak oczekiwań wiązanych z tej klasy duetem. Lećmy dalej, tytułowy kawałek z The Dream psuje nieco rzewny refren („Let me goooo …”), po prostu przez chwilę czułem jakby ktoś kazał mi wzruszać się patrząc na płaczące dziecko wygrywającego ostatni „Mam talent”, co wcale nie jest kurwa fajne. Na szczęście zgorzkniałe wersy wyraźnie zmęczonego rap biznesem Tipa przypominają, iż cały czas mówimy o pierwszej lidze. Ckliwego „Castle walls” niestety już nie uratowały, mocne zwrotki mówiące o ciężarze sławy mogłyby stanowić podstawę pod coś naprawdę ciekawego, tymczasem kawałek jako całość balansuje na granicy żenady. W temacie "refleksyjny singiel z popgwiazdką" papertrailowy numer z Justinem sprawdzał się lepiej. A temu kto zadecydował aby wepchnąć na płytę „Lay me down” poleciłbym tę stronkę.

Wśród pozostałych zapadających w pamięć momentów umieściłbym „Amazing” – dla odmiany prawdziwy headbanger i popis producencki Neptunesów po średnim beacie na „Get back up”. Kolejnym przykładem numeru gdzie wszystko zagrało tak jak powinno jest też klubowy „Poppin’ bottles”. Gospodarz oraz rapujący gościnnie Drejku otrzymali mocny podkład i potrafili odpowiednio się nim zaopiekować. Ogólnie poza wspomnianym "Lay me down" nie zanotowałem jakiejś spektakularnej porażki, ale to nie bolesne potknięcia zadecydowały o stosunkowo niskiej ocenie. Problemem „No mercy” jest fakt, iż o znacznej części tracków właściwie ciężko napisać coś więcej niż „ok”. Dostajemy więc zestaw typowych dla T.I. bangerków którym co prawda nie mogę wiele zarzucić, ale które zupełnie nie imponują, wręcz ziewałem słuchając takiego „Strip”, czy „Everything on me”. Bity na ogół dają radę, T.I. to nadal świetny, potrafiący zaciekawić raper z uniwersalnym flow, mimo to jeśli chcesz dobijać się do tytułu „króla” po prostu musisz zaprezentować coś więcej niż rutynę.

Dałem czwórkę Banksowi, teoretycznie znacznie bardziej utalentowanemu Tipowi wlepiam trzy z plusem i już uzasadniam. Jestem więc chujem nieczułym, ocenę w dół pociągnął niewątpliwie ciężar rozczarowania („Nobody feel sorry, no mercy”). Nie jest to oczywiście zła produkcja, gospodarz mimo wszystko nie schodzi poniżej pewnego poziomu, parę utworów posiadających dobre replay value udało mu się zapodać, choć przebąkując o oddaniu Wayne’owi (heh znowu) tytułu „króla południa” mówił chyba o fakcie dokonanym. Jego płyta nie wyróżnia się specjalnie nawet na tle lokalnej sceny, o ogóle albumów wypuszczonych w 2010 nie wspominając. Przy dobrej dyskografii T.I. zakwalifikowałbym ją jako niewielką bo niewielką, ale jednak wpadkę. Po wypuszczonym wiosną „I’m back” zapowiadającym wejście z buta szykowałem się na więcej, po cichu liczyłem na udział w battlu o płytę roku, tymczasem do platyny się z tym nie doczołga i bynajmniej nie tylko z powodu zastąpienia apartamentów spacerniakiem i mydłem na sznurku. A milczenie googli w kwestii ewentualnego propsowania T.I. przez Baracka odbiera "No mercy" nawet ten ostatni argument na obronę.

Teledysk do "I can't help it"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz