niedziela, 24 października 2010

NEWS: Kanye West - Runaway

Dla jednych symbol skurwienia, ekscentryk, kumpel Biebera i jeden z architektów upadku hop hopu, dla innych geniusz. Kanye West to zdecydowanie kontrowersyjna postać, jednocześnie jedna z najlepiej rozpoznawalnych marek w rapie i szczerze: bliżej jest mi do tej drugiej grupy. Są dni w których głupieje, zalicza wpadki, żenuje durnymi wypowiedziami, są też dni w których błyszczy i inspiruje miliony osób. Rzut oka na kalendarz … dwudziesty czwarty październik. Wczoraj minął dzień z drugiej kategorii.

„Runaway” czyli 35 minutowy film promujący muzykę z „My Beautiful Dark Twisted Fantasty" jest w zasadzie długim teledyskiem. Prosta historia o spotkaniu Westa z feniksem (?) ilustruje rozległe fragmenty nadchodzącej płyty i standardowo wzbudzi pewnie sporo kontrowersji w środowisku. Trudno się dziwić ... ponieważ jest to DZIWNE. Jeśli chce ci się wnikać w metaforyczny sens obrazu (który jakiś tam zapewne jest) czy po prostu sprawdzić co przygotowuje Kanjej w niedalekiej przyszłości powinieneś/naś to obejrzeć. Dla samego autora +10 punktów do respektu za rozmach.



czwartek, 21 października 2010

Atmosphere - To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy




Gdzie jest, dokąd poszedł i dlaczego ten dobry, prawdziwy rap niesprzedajny ?. Wesołe czasy odchodzą, zaczyna się kolejna, dziesięciomiesięczna jesień, paliwo drożeje, fajki drożeją, (jeżdżę autobusem i nie palę ale mniejsza), Rahim się sprzedał, Lil Wayne dostaje złoto za nic, a 9th Wonder bez żenady schyla się po mydło u pedała Drejka (i to jeszcze pewnie za pieniądze, DOLARY … kurwa jego mać). Rapu prawdziwego niezależnego o życiu nikt już nie docenia, bo jest zbyt szczery dla hipokrytów społeczeństwa które nigdy ze mną razem w szeregu nie szło …

No to siema !

Tak jak zapowiadałem, mam zamiar oceniać nie tylko mainstreamowe gówno kosmate ale również podziemne produkcje. A z czym niby może kojarzyć się wytwórnia wypuszczająca płyty MF Doom'a, Alego czy (ostatnio) Evidence'a ?. Nie ma lekko, life's a bitch (beach), parzymy herbatę z cynamonem, wrzucamy sweter, siadamy na parapecie jak Eldo i strugamy intelektualistów, bo uznany duet z Minnesoty – Amosphere – przypomniał o sobie wypuszczając EP o zwyczajowo przydługim tytule „To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy". To już drugi "poboczny" projekt opisywany na tym blogu, tego typu wycieki od Sluga i Anta były jednak zawsze czymś większym niż tylko zbiorem odrzutów, puszczenie tego bokiem byłoby więc sporym błędem. Podobnie jak na "When life get you lemons ..." tytuł po części zapowiada to co usłyszymy, sama płyta zaś jest też konsekwencją wcześniejszego, długogrającego projektu. Przejście od wpędzającego w depresję emo-rapu ku bardziej przystępnym formom osobiście odebrałem z zadowoleniem, a skoro Atmosphere to klasyczny duet MC & producent, standardowo rozbijmy recenzję na części.

CZĘŚĆ 1: OBSERWACJE

Słuchanie "To all my friends" zaraz po "Flockaveli" wydaje się być podróżą na inną planetę. Slug to ogarnięty, dojrzały raper z dużą wyobraźnią obdażony nienagannym flow. Można się pogubić w truskulowym bragga wyrzucanym w początkowym "Until the nipples gone" czy doskonałym "Shotgun", obydwa tracki są jednak zbawienne dla płyty. Mają kopa, wprowadzają przestrzeń do raczej spokojnej całości, bo przez większość materiału raper skupia się na opowiadaniu historii. Zazwyczaj jest narratorem obserwującym ludzkie życie, robi to jednak z wyczuciem i unika na szczęście kretyńskiego moralizatorstwa, dzięki czemu słucha się go z zaciekawieniem. Dotyka przy tym różnych światów co zapewnia odpowiednie zróżnicowanie. W "The major leagues" usłyszymy więc historię przyjaciela z wczesnej młodości, który przegrał życie decydując się na handel twardymi dragami. W zbliżonym klimacie utrzymana jest zmyślona, barowa opowieść ("Scalp") w której Slug decyduje się na przyjęcie ryzykownego zlecenia. Z kolei w "The best day" otrzymujemy "Dzień świra" – przejażdżkę po dotykającej każdego, skurwiałej codzienności. "You’re not alone, its hard as hell / but don’t waste no time feeling sorry for self / we’ll be right here with you, through your war / cause you’re the one we make this music for". Konkretna robota, niby nic odkrywczego, ale dobrze czasem otrzymać taki numer. Potem następują dwa gorzkie tracki - "Americareful" gdzie pada trochę socjologicznych spostrzeżeń na temat tamtejszej służby zdrowia, oraz "Hope" – podszyta ironią, nieco bardziej bekowa, jednocześnie pesymistyczna wersja "The best day". "Życzę ci dobrego dnia i mam nadzieję, że to już jutro". No dzięki, kurwa. Z ciekawych momentów warto jeszcze wymienić "The number none" – żenującą historię zawiedzionej, nastoletniej miłości, wesoły numer, choć u Sluga śmiech jest często śmiechem przez łzy. Słuchając "To all my friends" ani razu nie miałem wrażenia kontaktu z fuszerką, brak tu wypełniaczy co bardzo się liczy. Brak również rapowych gościnnych występów, ale w przypadku tego duetu to chyba nic nowego, raper buduje tu własny świat, kawałki są na tyle indywiualne że wprowadzanie dodatkowych aktorów mijałoby się z celem. Krótko mówiąc, psychofani Seana Daleya dostali kolejny szereg powodów by go wychwalać, reszta też nie powinna być zawiedziona.


CZĘŚĆ 2: MRÓWCZA ROBOTA

Padło trochę ciepłych słów na temat warstwy lirycznej, natomiast w kwestii muzyki jesem po prostu bezradny i leżę zamiatając cyckami kurz z dywanu. Tym razem będzie krotko, poprzednie płyty Atmosphere czy "Us" pokazały, że Ant to pewna marka. Na "To all my friends..." połączył mocne, bujające bębny z żywymi instrumentami, efekt: brak słabego czy nawet średniego podkładu. Ciężki, podlany grubym basem "The major leagues" wciska w podłogę, beat z "Hope" idealnie koresponduje z tekstem Sluga (zresztą chemia między członkami zespołu jest wyczuwalna cały czas), "Shotgun" z miejsca kiwa głową dając kwintesencję rozpierdolu, muzyka na EP buja jednoczenie wpadając w ucho, jest bogata i dobrze zaaranżowana. Brawa na stojąco. Mamy pełny obraz. Podsumowanko.

CZĘŚĆ 3: BOŁ!

"To all my friends..." to kolejne świetne wydawnictwo od jednego z najsolidniejszych zespołów w niezależnym rapie. Muzyka która rzadko wybija z trampek, opowiada jednak historie, daje rozrywkę, poprawia nastrój, czasem skłania do jakichś przemyśleń. Przez większość tekstu chwaliłem zawartość albumu, brak mu jednak rozmachu (skutek niewielkiej długości) ... czegoś epickiego, stąd uważam że zasługuje na solidne cztery. Takie nawet z plusem, niech będzie. Wynika to z wyższych wymagań stawianych undergroundowym produkcjom a także tego, iż cały czas czekam na ich kolejne, długogrające cd; Atmosphere ma na tyle duży potencjał by spokojnie przebić się do najwyższych pozycji w skali ocen, tym razem jednak nie wykorzystali go w pełni, podobnie jak z Wayne'm (przy uwzględnieniu olbrzymiej przepaści dzielącej ich style). Już kończąc: szczerze polecam płytę wszystkim fanom dobrego rapu oraz durniom ślepo powtarzającym za Nasem że "Hib Hob umar". Jeśli w 2010 ktoś ma zacięcie by nagrywać na takim poziomie, to nie może być chyba tak źle. Krótko, ponieważ nie ma się nad czym produkować: sprawdź to bo najzwyczajniej w świecie warto. Krobga.

Oficjalny nternetowy singiel

poniedziałek, 11 października 2010

Waka Flocka Flame - Flockaveli




Według mnie filmy dzielą się na dobre, złe i najgorsze. Dobre to takie, które warto obejrzeć, złe zaś to takie, których oglądać nie warto. W przypadku filmów najgorszych odpowiedź nie jest jednoznaczna … to rozrywka dla kaskaderów, którym nie wystarczają już normalne emocje; dla ludzi o wykręconym poczuciu humoru, lub po prostu dla pojebów, zwyroli którzy nie widzą w nich nic dziwnego. Gdyby posłużyć się analogią, uważałem Wacka Flocka Flame'a za przedstawiciela tego nurtu w przełożeniu na muzykę rap, i dla własnego bezpieczeństwa unikałem jego twórczości wychodząc z założenia, że moja tolerancja dla cykającego southu kończy się w okolicach Jeezyego tudzież innego Lil Wayne'a. Mimo to gdy ukazał się nawiązujący do 2Pac'a album „Flockaveli”, postanowiłem zajrzeć w jego bebechy z czystej, można powiedzieć „zawodowej” ciekawości. Nie straszne były mi nagrania najbardziej znienawidzonych gwiazd południa, pora zebrać więc siły i uderzyć na kolejny, „cięższy” level … jeden juch, raz się żyje demyt.

Do słuchania płyty podszedłem w najgorszy z możliwych sposobów. Odpaliłem ją w biały dzień, siedząc w domu i nie będąc pod wpływem żadnych używek. Nie słuchałem też nigdy wnikliwie mniej hardkorowej wersji Waki a zarazem jego mentora Gucci Mane'a, czy tam innych mikstejpów Brick Squadu. Nie trudno więc odgadnąć że byłem w delikatnym szoku, a resztki mojego truskulowego ja obijały się o ściany czaszki żądając uwolnienia, co w najgorszym wypadku skończyć by się mogło efektowną eksplozją baniaka oraz kosztami związanymi z pogrzebem i odmalowaniem pomieszczenia. Do tego na szczęście jednak nie doszło, postanowiłem dać płycie drugą szansę. Wróćmy jednak do początku.



„You ain’t saying shit out your mouth, your time is very slim in this motherfucking game, b.”

„POW! POW! POW! bitch, I'm busting at them ! WAKA! WAKA! WAKA!” oświadcza Waka otwierając album. Po przesłuchaniu dwóch numerów staje się jasne że należy wyłączyć mózg i przestać skupiać się na tekstach, bo gospodarz nie mówi w zasadzie nic, rozpisywanie się na temat lyricsów mija się więc z celem. Ok, sorry, no jednak mówi. Echm, Waka (FLOCKA FLAME! PAH! PAH! PAH!) jest więc złym skurwysynem, a Gucci to jego człowiek. Waka będzie rabował, kradł i zabijał dla swoich czarnuchów. Waka kocha swoich czarnuchów i nienawidzi czarnuchów wrogich. Powinni oni kopać sobie groby, ponieważ Waka ma zamiar do nich strzelać. Waka lubi też dobrze imprezować. W numerze „Fuck dis industry” durnych zwrotek nie ratuje nawet poziom wykonania, który w naszej nadwiślańskiej fabryce przednich klasyków pewnie też nie zrobiłby na nikim wrażenia. Pierwszy odruch był więc jak: WTF ?!

Lwią część produkcji wziął na siebie niejaki (Dat Nigga) Lex Luger, większość płyty brzmi więc … heh. Takiego natężenia sztucznych stringsów popartych organkami i plastikowymi bębenkami rodem z TR-808 nie słyszałem dawno. Bity brzmią podobnie, zlewają się ze sobą … przede wszystkim jednak są męczące, przez co nieco wrażliwszy słuchacz po paru numerach może, nawet powinien poczuć przypływ agresji. U Wayne'a te zimne bangery brzmiały, a beatmakerzy zazwyczaj mieli na nie jakiś pomysł … tutaj tego nie słychać. Efekt: gimnazjalno/licealna pizda z miejsca, strzał z piórnika po łapie i honorowe środkowe miejsce pośrodku ludzkiej stonogi w pakiecie od zaraz. Dziękuję, koniec imprezy. Robota jaką zadałem sobie tworząc tego bloga byłaby jednak zbyt prosta gdybym uciął już w tym momencie.



"I was way out of context. I respect that man. I aint got the right to say shit about that man”

Wyżej wspomniana ocena pofrunęłaby do albumu, który nie oferuje absolutnie nic. Mało tego, taki album musiałby być wkurwiający i odpychać pod każdym możliwym względem. Natomiast ja jestem pewien, że gdyby „Flockaveli” ukazał się w sezonie przedwakacyjnym paradoksalnie byłby dość często odświeżaną pozycją. Rap wakaflokaflejma to typowa „fight music”, prosta łupanina bliska crunkowi, dobra może nawet nie tyle na domówki (choć również), co na zryte, samochodowe wypady gdzie kwestia estetyki w doborze muzyki nie ma znaczenia. Z pewnością może ona dawać ujście złym emocjom. Waka (FLOCKA! FLAME! POW! Dobra kończę już bo wiem że nieśmieszne) ma dobre warunki głosowe, jakąś tam charyzmę i talent do tworzenia prostych, ale zapadających w pamięć refrenów. Te ciągną się w nieskończoność, czasem są żenujące („Brick squad”, „Fuck the club up”), a czasem wyciągają kawałek na niezły poziom („For my dawgs”), są w każdym razie dużą zaletą. Aby być uczciwy muszę też dodać, że płyta posiada spory koncertowy potencjał i parę mocnych momentów. Jednym z nich jest „No hands” nagrany pod muzykę jednego z bardzo niewielu fejmowych producentów na projekcie – Drumma Boya. Człowiek ma świetną rękę do bangerów co pokazał i tym razem. Kawałek wzbogacili Roscoe Dash i ubiegłoroczny debiutant Wale, tworząc prawdziwy klubowy rozpierdalacz o dużym replay-value, spokojnie da się tym zajarać, miałby on szanse na zrobienie rozsądnych pieniędzy gdyby promowano nim całość. Do jaśniejszych punktów zaliczyłbym też dosadny, singlowy street-banger „Live by the gun” mimo jego toporności i przerysowania (kurwa, ale przecież cała płyta taka jest), jak również wspominane wcześniej, dobre całkiem „For my dawgs”.


"Hip hop is supposed to have different angles(PAH! PAH! PAH!)"

Zatwardziały truskulowy słuchacz wzdychający za złotą erą nie znajdzie tu absolutnie nic dla siebie. Jeśli uważasz się za takiego, możesz odjąć jedną ocenę i z czystym sumieniem zacząć siekać sztyletami w zdjęcie zawziętej japy wykonawcy. Właściwie to nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie osoby słuchającej „Flockaveli” w domu dla przyjemności. Pomimo wszystkich tych zastrzeżeń za próbę nagrania płyty od a do z wypełnionej bangerami trzeba jednak Wakę spropsować. Całość jest agresywna, przeładowana, przekrzyczana, efekciarska (często w tym festynowym wydaniu niestety) i nie zwalnia tempa, dzięki czemu stanowi niezły soundtrack do jazdy samochodem. W temacie „polećcie jakiegoś bangera na najebkę” również nie zawodzi. U ludzi szukających tego typu wrażeń ocena mogłaby więc drastycznie podskoczyć, do trzech czy może nawet czterech (!), bo skurwiały południowy plastik napiera bezlitośnie i zrzuca napalm z każdej możliwej strony. Ja jednak wlepiam Flokaveliemu dwa. W moich oczach jest mimo wszystko karykaturą rapera, a nazwanie jego debiutu chociażby "przeciętnym" byłoby przegięciem.

Teledysk do "No hands"

Teledysk do "By the gun"


piątek, 8 października 2010

Lil Wayne - I'm not a human being EP


Gdzie jest, dokąd poszedł i dlaczego ten dobry, prawdziwy rap niesprzedajny. Gdzie jest dziś szacunek do DJ'a ?. Gdzie poczucie współodpowiedzialności ?. Gdzie koncerty w podziemnych klubach, zajawka z serca płynąca, winylowe sample wydobywane długimi godzinami diggingu ?. Gdzie … no GDZIE kurwaaa !?. Jest źle, naprawdę źle, mało tego: dożyliśmy smutnych czasów, w których skrzecząca małpa ośmiela mienić się najlepszym żyjącym raperem zbierając props od prezydenta USA, połowa środowiska kala własne gniazdo zapraszając ją na albumy, a ponad trzy miliony Judaszy (i Judaszek) stoją w kolejce po płyty nie mając nawet pojęcia, że Eldo postanowił obdarować świat swymi myślami nagrywając największe dzieło od czasów wymyślenia hip hopu na Mokotowie (oddychaj, oddychaj) ...

RAP DZISIEJSZY ZŁY JEST I SŁABY ...

Podszyte bożym gniewem hejty lecące w kierunku Wayne'a w połączeniu z jego twórczością tworzą ciekawy efekt dostarczając bonusowej rozrywki, i tak zapewnianej przez tego zdolnego rapera w zadowalających ilościach. Nie uznaję recenzji pisanych z poziomu kolan, ale nie ukrywam że taki stan rzeczy wzbudza u mnie sympatię. Nie da się też ukryć, że duszący się w nienawiści do niego durnie mieli ostatnimi czasy sporo powodów do satysfakcji. Po sukcesie „Tha Carter III” Wayne zamiast pójść za ciosem nagrywając pełnoprawnego klasyka zaczął bawić się w kulawy rock słuchalny chyba tylko dla masochistów, by na końcu w głupi sposób trafić do pierdla grzebiąc nadzieje na szybką premierę kolejnego albumu. I co, to już koniec ? No oby. Dobry rap zawsze prawdziwy wygrywa bitwę, choć "Crown Of Thorns" wciąż jak na złość zapełnia pudła w ciemnych, zakurzonych, zaszczanych, zapomnianych przez Boga i ludzi zakamarkach magazynów. Nic to - kieliszki szampana tudzież Żubry w puszce w górę za zwycięstwo hip hopu nad gównem.

Nagle achtung !. Sprawiedliwość dziejowa nie dopadła jednak murzyna i powraca on już nawet nie z jednym, ale aż dwoma (!) albumami i złymi intencjami. Intencjami czarnymi niczym lakier Chryslera stojącego w jednym z zapewne wielu łejnowych garaży (zbudowanych za zrabowane zajawkowiczom pieniądze). I to wszystko jeszcze w tym roku !. Jakim prawem … i do kurwy nędzy jakim cudem ?!. Na „Tha Carter IV” jeszcze trochę poczekamy, jednak już dziś możemy zapoznać się ze zbiorem odrzutów zapowiadających pełnoprawną płytę. Światem rządzi zło, nie ma lekko, life's a bitch (beach) a Niemcy i Żydzi zacierają ręce … cóż, to chyba czas by spojrzeć potworowi w oczy.

… BO ZAWIERA BEZDUSZNE TEKSTY KOMERCYJNE BEZ PRZEKAZU ...

„Life's a bitch, but i appreciate her” nawija gospodarz w jednym z numerów, i to na szczęście nadal słychać. Jeśli ktoś stwierdziłby że Lil Wayne to czysta, typowo amerykańska rozrywka nie pomyliłby się zbytnio, jest to jednak rozrywka na wysokim poziomie. Choć całości brakuje trochę konceptualnych numerów w stylu „Dr. Carter”, płyta najeżona jest cwaniackimi, śmiesznymi, charakterystycznymi dla stylu rapera linijkami co spokojnie wystarcza do tego by dobrze się przy niej bawić. Dobrze ?. Wersy wyrzucane z rozbrajającą bezczelnością i niepoważną manierą w głosie to zdecydowanie wyższa liga niż "beka" oferowana w środowych filmach Polsatu, wymaga jednak pewnego dystansu. Może lepiej nie sprawdzaj tej płyty jeśli czujesz się ze sobą źle i nienawidzisz ludzi sukcesu, Weezy systematycznie i z premedytacją doprowadzi cię do rozstroju nerwowego.

„what you talking about, tell it to my nine
cut your tongue out, mail it to your moms
I’m a young god, swagga unflawed
bitch Im in the building, you in the front yard”

Czy chociażby słynny już wers z "2 girls and 1 cup". Podobne teksty i proste, ale zabawne gry słowne ciągną się przez całą płytę. Z pewnością ma przerośnięte ego jednak w tym co robi jest autentyczny, po prostu brzmi to naturalnie.

Oprócz braggowania i wydurniania się mamy oczywiście kawałki o kobietach, zarówno w konwencji lovesongu jak i w perwersyjnym wydaniu. Rap jest charakterystyczny, cięty, kupuję łejnową wizję świata pomimo, iż „mamy inne widoki będąc w tym samym budynku”. O osobowości można mówić, gdy słuchając wiesz że mówi do ciebie ktoś z ludzką twarzą, a nie folder z mp3. Lil Wayne posiada osobowość. Także na tej płycie.

Od strony warsztatu także nie zawodzi. Produkcje ujarzmiane są zawodowo, ma się wrażenie że to mc rządzi podkładem, a nie na odwrót. Udzielający się słuchaczowi luzik w nawijce z „I'm single”, czy numer „Bill Gates” w którym autor płyty wyciska beat jak cytrynę robią wrażenie. Nieciekawie brzmi chyba tylko „What's wrong with them” wyciągany przez dobry podkład i występ Nicki Minaj (po featuringu u Jaya i Kanjeja wolałbym aby pozostawiła jakąś zwrotkę, a nie tylko refren). Swoją drogą: temat gościnnych występów zdominował pewien typek z Young Money, czego pewnie mocno obawiała się część słuchaczy przerażonych wizją długich śpiewanych wstawek rodem z „Thank me later”. Drake pojawia się w aż czterech numerach, pełni on jednak asekuracyjną rolę wyraźnie oddając gospodarzowi pole do popisu więc już bez paniki. Na (dużo) dalszy plan odstawiony został też znienawidzony auto tune występujący tu w niewielkich ilościach, co w zestawieniu z ostatnią twórczością Łejna nie było wcale takie oczywiste. Podsumowując : powrócił w dobrym stylu, choć zwrotek życia na tym albumie nie położył.

… I TE KOMERCYJNE BEZDUSZNE DŹWIEKI TANDETNE ...

Wiemy jak jest z rapem, rzućmy więc okiem (uchem) na stronę muzyczną. Początkowe „Gonorrhea” z Drejkiem zapowiada iż będzie niezła zabawa. Beat jest chorym gównem, jest charakterystyczny, wbija się w pamięć, jest JAKIŚ. Słyszymy dużo plastiku (ale w tym dobrym wydaniu), jest boom-bap w „I Am Not a Human”(tutaj wskaźnik rozkurwomierza skacze niebezpiecznie wysoko), jest nawet dubstep w „I'm Single”, bardzo niewiele esencjonalnych produkcji w stylu „Tha Carter II”, ale brak też przesadzonych eksperymentów rodem z Cartera trójki. Z pewnością jest melodyjnie. Prowokacyjne syntetyki w „Right Above It” od razu wywołają uśmiech na japie fanów, jak i zapewne żyłkę wkurwienia na czołach zdeklarowanych wrogów. Płynący podkładzik od Streetrunnera w „With you” jest słodki do porzygania, ale czego spodziewać się po lovesongu z Drejkiem w refrenie ?. Płytę zamykają dwa eleganckie bangery. Muzyka na albumie stanowi solidne tło pod nawijki, czuć profesjonalizm a nie próbowanie szczęścia.

Weezy potwierdził że ma rękę do podkładów, plan został więc wypełniony, z drugiej strony poza wspomnianym „I'm not a human” nie odnotowałem beatów z wlepą 'mega' na jakich zdarzało mu się już przecież nawijać. Odczucia mam więc podobne jak w warstwie rapowo/tekstowej, nie są to jednak narzekania, (bardziej odbicie wysokich wymagań) cały czas pamiętamy że to tylko epka. Może rezygnacja ze skrajnie odważnych przelotów nie była do końca dobrym posunięciem ?. Może to efekt pewnego samoograniczenia po dziwnych pomysłach na słabej „Rebirth” ?. A może poczekajmy jednak na tego Cartera IV ?.

… PO CO WIĘC TEGO SŁUCHAĆ?.

Może najzwyczajniej w świecie nie ma sensu oczekiwać przełomu po czymś, co nie miało go przynieść. Czego właściwie się spodziewałem ?. Przynajmniej porządnej przystawki przed wyczekiwanym daniem głównym. I dokładnie to dostałem, demyt. Atmosfera wokół „Tha Carter IV” podgrzana została na tyle skutecznie, bym zaznaczył tę pozycję na czerwono w kalendarzu tegorocznych premier (co by nie ukazać tego obrazowo) i z nadzieją patrzył w przyszłość. A Wayne nie może zawieść nadziei : zarówno nadziei słuchaczy na świetny album, jak i nadziei hejterów na to, że nie będą musieli bać się włączyć telewizora czy radia po jego premierze. Za nagranie solidnej (choć nie wybijającej się na doskonałość) epki daję więc Marsjaninowi mocną czwórkę i kredyt zaufania. Jeśli tak robi się tam poboczne projekty, to życzę Chinolom by szybciej grzali silniki, podbijali w pizdu czerwoną planetę i czym prędzej wracali na Ziemię z większą ilością tego gówna. Bo sądząc po już przyznanym złocie, jest ono u nas pożądane niczym tajemnicze Unobtanium ze znanego pewnie niektórym filmu o niebieskich dziwolągach. Nie sprawdzajcie o co chodziło z tym Unobtaczymśtam, sprawdźcie „I'm not a human being” EP.

Teledysk do "I'm not a human being":


Rap recenzje

Witam, lubię rap (jeb, start z grubej rury). Przesłuchuję różne płyty, po ich przesłuchaniu miewam różne wnioski, w tym miejscu będę umieszczał niektóre z nich. Zajmę się aktualnościami - albumami które miały premierę niedawno lub dopiero się ukażą; albumami zarówno z mainstreamu jak i podziemia, choć nie ukrywam że częściej będzie lądować tu pierwsza z kategorii. Innymi słowy, będziemy jarać się rapem dobrym i wyszydzać rap chujowy (oraz jego fanów, w końcu po to powstają takie strony – aby móc się swobodnie powyzłośliwiać). Każda opisana płyta dostanie ocenę. Dla uproszczenia przyjąłem najzwyklejszą, szkolną skalę od jeden do sześciu, gdzie sześć to instant classic, trzy to przeciętniak z ambicjami, zaś jeden to kandydat do środkowego miejsca w Human Centipede (nie przejmuj się jeśli nic ci to nie mówi, bo to akurat dobry sygnał). Wszystko jasne, czyli *tyfy, tyfy, tyfy* startujemy.