poniedziałek, 29 listopada 2010

NEWS: Kid CuDi - "Mojo So Dope"


Ten krótki filmik z przyjemnej (acz krótkiej) gry Call of Duty 4 to przykład jak wyglądać będzie Phenian (i dowolne miasto na Ziemii)gdy Barackowi puszczą nerwy, ewentualnie miejsce gdzie stała Lil Kim gdy nerwy puszczą Romanowi Zolańskiemu. Nie mam oczywiście zamiaru pisać o tej żenadzie na temat której huczy ostatnio Internet, wrzucam natomiast nowy klip z przybliżonej jakiś czas temu „Man on the Moon 2”. Ta sama niskobudżetowa robota co w przypadku „Soundtrack 2 my life” z debiutu czyli bez szału, track zdecydowanie zasługuje na więcej, masz jednak pretekst by go sprawdzić o ile nie zrobiłeś tego wcześniej:


czwartek, 25 listopada 2010

Lloyd Banks - The hunger for more 2



Zaskoczenie roku. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że wspinający się po cudzych plecach przeciętniak będzie w stanie nagrać klasyczny, konceptualny album łączący tradycję i undergroundową dbałość o linijki z muzycznymi wycieczkami w (wydawałoby się) odległe gatunki, z pewnością nie uwierzyłbym. A jednak. Lloyd Banks a.d. 2010 kojarzony do tej pory z „feat. 50 Cent” to wciąż ta sama postać ale już całkiem inny raper. Śmierć ojca, niepowodzenie „Rotten apple” i drugiej G-Unit, upływ czasu … cokolwiek by to nie było, sprawiło iż najwyraźniej postanowił uśpić karierę by przedefiniować swoją twórczość. Dzięki temu możemy być świadkami jednej z najbardziej spektakularnych (i pozytywnych !) metamorfoz jakie dokonały się w ostatnich latach. „H.F.M 2” to - jak przyznaje sam autor – opowieść. Historia trudnej lekcji jakiej Czas udzielił młodemu człowiekowi nieprzygotowanemu do wejścia w twardy świat showbiznesu. Historia pouczająca co prawda tylko dla nielicznych lecz mądra, dostarczająca silnych emocji, pozwalająca spojrzeć na życie pozornie szczęśliwych ludzi z innej perspektywy.

"Ho, ho, no... dobre to było, napompowałem rower z beki, ale przejdź już może do recenzji ..."

OK.

Mudżyński rap to jak wszyscy wiemy kurwy, felgi, Lil Wayne i komercja czego „H.F.M 2” ostatecznie dowodzi. Jeśli sięgałeś po płytę z tytułami typu „Beamer, Benz or Bentley”, „Celebrity”, „Take'em to war” czy „Any girl” na trackliście spodziewając się minimalnych klimatów albo rozkmin o losie jamochłonów u wybrzeży Indonezji, trafiłeś pod trochę nie ten adres. Również „I don't deserve you” czy „Home sweet home” są w tym konkretnym przypadku bardzo mylne. Cóż, nic raczej nie poradzisz już na to że Banks żyje tak, jak żyłby zapewne każdy prosty czarnuch któremu nagle spadła z nieba kariera rapgwiazdy. Opisy imprez, ciągłe przypominanie o własnym statusie, uwłaczanie ubogim i sfrustrowanym hejterom (podlane ulicznym sosem) przewijają się więc przez całą płytę. Autor „chce więcej”, pogoń za blichtrem stanowi nieustanny motyw towarzyszący zarówno braggom, jak i wycieczkom na dzielnicę czy do klubu. Czemu więc aż tak wysoka ocena ?. Ręka do góry: kto słucha Rossa czy innego Snowmana ze względu na rozmach przy skladaniu tekstów ?. Dam sobie rękę uciąć że niewielu. Jeśli ty słuchasz to masz fajnie. Zalet tego albumu jest zdecydowanie więcej niż palców jednej ręki, tkwią one jednak gdzie indziej.

Wayne na ostatniej epce nie odkrył tajemnic Majów, co jednak nie przeszkodziło mu w nagraniu porządnego materiału (tyczy się to zresztą wielu uznanych klasyków). Tutaj gospodarz wyraźnie popracował nad flow, dawny przydupas z czasów „GRODT” zastąpiony został przez typa z charyzmą i dobrym mic presence, wkrada się technika … nie czyni to oczywiście Banksa wielkim talentem, a jednak słucha się go zaskakująco dobrze. „You rappers don’t know me / I ain’t your homie / if your name ain't Em, Ferrari or Tony / I like my wheel chromey / my Bentley, my Rolly/ my Magnum my forty, South Jamaica shawty” - emceeing stoi na solidnym poziomie, nie szokuje ale jest charakterny, tego typu nawijek spotkasz zresztą o wiele więcej i warto przesłuchać płytę by samemu się o tym przekonać. Z pewnością dobrym pomysłem był krótki czas trwania cd, dłuższy album w tej konwencji mógłby być jednak męczący. Kolejnym plusem jest lista featuringów. Na Yayo czy wyjca z „Any girl” zwróciłem niewielką uwagę, wszechobecny wcześniej 50 Cent pojawia się tym razem jedynie na hooku, Pusha-T, Santana, Faboulous czy zwyrol Kanye („I told: her beauty is why God invented eyeballs / and her booty is why God invented my balls”) ukradli jednak gospodarzowi tracki. Wątpliwości budzić może sens zapraszania takiego Akona który zdążył już stracić na aktualności ... mimo to uważam że zaliczył niezły występ, zasadniczo nie jest to problemem. Żenuje za to wjazd Swizza w „Start it up”, całe szczęście trwa jedynie parę wersów. Refren zapodał już dobry.

Jeżeli raper stawia przede wszystkim na rozrywkę, kluczowym elementem jest dobór muzyki. Dobrze kojarzeni J.U.S.T.I.C.E. League sąsiadują na trackliście z mniej fejmowymi producentami, efekt jest jednak zadowalający. Bity posiadają bangerowy potencjał, jest chyba lepiej niż na „Rotten apple” (o biednym „T.O.S” nie wspominając), boli cię plastik, ale wiesz że jest to inna liga niż bity na "Pink friday", kilka numerów prezentuje się naprawdę godnie. Jedną z takich perełek stanowi początkowy, bujający jak diabli „Take 'em to war” nadający flow Lloyda odpowiednią dynamikę, nawet Yayo nie był w stanie go popsuć. Zwrotki dobrze niesie również „Home sweet home”, odpowiedni vibe zapewnia singlowy „Beamer, Benz or Bentley”, klubowy plastik w „Start it up” całe szczęście nie przekroczył cienkiej granicy żenady. Męczy za to topornie pocięty sampel w „On the double” - najgorszy beat na płycie i w zasadzie jedyny proszący się o skip od pierwszych paru sekund. Gdybym miał coś doradzić, odpuliłbym również cukierkowe „So forgetful” i „Any girl”, po części rozumiem konieczne do spełnienia wymagania rynkowe i tak dalej … ale bez kitu nie brzmi to najlepiej. Poza tymi wyjątkami jest po prostu dobrze (pod warunkiem że lubisz bangery, a nie podejrzewam aby osoba o innym guście w ogóle chciała tu zaglądać), Banks pasuje do tych bitow co w połączeniu z liryką daje za dość wymaganiom jakie stawiam solidnej, mainstreamowej produkcji.

Barack ocenia moje postępowanie przyglądając się werdyktowi po części złym, po części zatroskanym wzrokiem. „The hunger for more 2” to jednak produkcja uczciwa i wyważona. Raper nie zmienił stylu, dołożył starań i zaprezentował to z czego znany był wcześniej zaliczając wyraźną poprawę w stosunku do ostatnich wydawnictw. Dobra forma samego Banksa, dobre bity, dobrzy goście … w swojej kategorii to po prostu dobry materiał. LB jako solowy wykonawca do piątki się nie doczołga ale cztery … czemu nie ?. Nagrać elegancką, prostą ale-nie-durną płytę z nowoczesnym gangsta rapem też trzeba umieć.

"Start it up""


wtorek, 23 listopada 2010

NEWS: T.I. & Kanye West & Kid CuDi - "Welcome to the World"



Gdyby polscy fani T.I. byli przygłupami, takie żenujące obrazki zalałyby pewnie internet (całe szczęście nie są). Zakłady penitencjarne skutecznie zwalczające dobry hip hop znów posyłają jednego z reprezentantów południa na wczasy tuż przed premierą albumu. Jak się okazuje "No mercy" może być jednak wydane nawet pomimo jego nieobecności. Poniżej track otwierający wydawnictwo. Wtórność i nie-wyrywająca-z-butów-produkcja (dziwne, mając na uwadze że zajął się nią min. autor "MBDTF") nie zmieniają faktu, iż kawałek oceniam jak najbardziej na plus. Na otarcie łez ronionych nad losem murzyna.

czwartek, 18 listopada 2010

Nicki Minaj - Pink Friday




Ktoś zaglądający od czasu do czasu na tego bloga może odnieść wrażenie, że jestem psychofanem wszelkiego gówna jakie wychodzi spod szyldu Young Money i podchodzę bezkrytycznie do każdego głupiego bądź szalonego pomysłu tego specyficznego kolektywu. Niestety, nie jest moją winą że wypuszczane przez nich płyty są odpowiednio nagłośnione i (zazwyczaj słusznie) poważnie brane pod uwagę we wszelkich zestawieniach. Lubię ludzi popierdolonych (są ciekawi), a widok tej oderwanej od ziemi ekipy z miejsca przypomina mi oddział power rangers czy innych transformersów. Jest w tym coś dziwnego co każe mi interesować się ich twórczością, syndrom pokolenia wychowanego na komiksach, tłumaczyć można to różnie, nieważne ...

Wracając do zestawień … mamy listopad, większość najważniejszych premier 2010 za nami, miejsca fejmów i przegranych już niby obstawione, od dłuższego czasu na horyzoncie widniała jednak premiera debiutu Nicki Minaj z którym wiązano (czy może inaczej: ja wiązałem) duże nadzieje. Duże nadzieje ale i obawy. Dziewczyna dokonała niemałego wyczynu dorównując Westowi i Jayowi na wspólnym tracku, zapodała szereg bardzo udanych featuringów, z drugiej strony cały czas man w pamięci średniawą płytę Drake'a i jeden z koszmarnych singli od Minaj który mam nadzieję nie znalazł się na albumie (swoją drogą, jeśli ktoś nakręcał znajomych na „Thank me later” po premierze stał się pewnie smutnym człowiekiem). No nic, nie zapeszajmy. Na dobry początek zbudujmy napięcie: czy Minażowa poprzestawia klocki w wyścigu po płytę roku ?. Czy obawy i toczenie piany z pyska przez Lil Kim są uzasadnione ?. Napięcie podkręcone, przesyłka z rapidshopu właśnie dotarła, biorę się za rozpakowywanie i odsłuch … przerwa na reklamy.


Jestem z powrotem. Niestety zonk : „Your love” na trackliście. Nietrudno odgadnąć, że wywołało to u mnie średnie emocje i obawy co do zalania albumu popem (w sumie występ u Kingstone'a nie mógł być przypadkiem, demyt). Ale na co w sumie liczyłeś cymbale ?. Na szaloną, mainstreamową płytę inspirowaną nagraniami Wayne'a z nieprzewidywalną Nicki pożerającą bity niczym laleczka Chucky ?. No chyba kpisz. Fakt, że zdolna skądinąd raperka mająca wszelkie predyspozycje by poważnie zamieszać topi swój talent w cienkich produkcjach i cukierkowych, śpiewanych numerach dla mnie, jako chodzącej encyklopedii, fana hardkoru i konesera żyjącego złotą erą jest nie do przyjęcia. Brnąc przez moje żałosne próby bycia zabawnym domyślasz się już pewnie, że nie wszystko poszło tak jak powinno. Czy „Pink friday” jest więc przykładem zmarnowanego potencjału i niewypałem ?. Po kolei.

VS

Zaletą, a z drugiej strony wadą (?) albumu jest jego rozbicie pomiędzy dwa światy. Dobór tematów nie poraża ale jest szeroki na tyle, by ukazać Nicki w różnych kontekstach, staje się ona dzięki temu kompletną raperką z krwi i kości (to cieszy). Boli mnie jednak że nie zdecydowała by pójść konsekwentnie jedną obraną drogą, przez co album zwyczajnie traci charakter. Prawdopodobnie będzie zbyt festyniarski i ugrzeczniony dla twardogłowych fanów rapu, jednocześnie zbyt wulgarny i agresywny by wylądować pod choinką obok lalek (Barbie). „Pink friday” rozpoczyna się nieźle. „I'm the best” w którym pierwsza dama YM wspomina drogę na szczyt ciesząc się ze zdobycia rapowego Mount Everestu to przyjemny numer, pod warunkiem że nie odstraszy cię beat niebezpiecznie wpadający w pop. Gorzej z „Roman's revenge”. Minaż uwalnia 'potwora' rapując w swoim zajebistym, atomówkowym stylu przy asyście niszczącego ostatnimi czasy Shady'ego, systematycznie kradnącego numery gdziekolwiek się nie pojawi. Niestety, udane wysiłki wykonawców jak na złość niweczy spazmatyczny beat od Swizza. Mimo że którymś przesłuchaniu da się go zaakceptować, ciężko oprzeć się wrażeniu że zmarnowano szansę na wybitny kawałek. Który to już raz Swizzu ?. „Motherfuckin' monster” występuje także w „Did it on'em” (od razu przywołującym z pamięci „Gonnorea” Wayne'a). Hejterzy mają szczęście że Nicki nie ma fiuta, inaczej zebrali by szczocha na maskę. Ała. Po tak wesołym i przyjemnym wstępie niespodziewanie nadciąga seria numerów szytych typowo pod rotację w TV, co po raz kolejny rodzi pytanie o adresata płyty.

Lovesongowi „Right through me”, wspomnianemu wcześniej „Your love”, „Fly” z Rihanną czy śpiewanemu w całości „Save me” przyczepiam wlepkę 'skipujemy'. Nie wiem, może laskom będzie się to podobać, ja takiego zasobu tolerancji nie posiadam. „Moment 4 life” natomiast to dobry piosenek, refleksyjne spojrzenie na piękny, ale krótki moment w którym Nicki ma szansę cieszyć się z trudem wywalczonym sukcesem. Pada trochę ciepłych słów pod adresem własnej ekipy. Ten i poprzednie kawałki pokazują jaśniejszą stronę i emocje raperki, kontrastując z wizerunkiem złej suki z featuringów i początkowych utworów. Otrzymujemy również dwa klubowe (w zamierzeniu) bangery – zły, straszny, obrzydliwy 'Chceck it out' z will.i.am'em (aż chciałoby się zacytować: „what the fuck is wrong with them ?!”) i dobry „Blazin' z Kanye. Całości dopełniają rozkminkowy 'Here I am” oraz „Dear old Nicki” - chyba najlepszy lirycznie track na albumie. Raperka fajnie płynie po podkładach w paru miejscach pokazując szermierkę flow (doskonałe wejście w „Blazin”), słuchając tych zwrotek czułem jednak niedosyt, po zwrotce na „Monster” mam prawo oczekiwać zdecydowanie więcej. W zalewie cukru zabrakło mi jej charakterystycznego freaky-stylu, tracku (tracków) z iskrą, prawdziwym pazurem który chciałbym wysłuchać więcej niż te parę razy. Sympatyczna Barbie stłamsiła Chucky Królową Mikrofonu, a szkoda.


Nie jest to jednak największym problemem, Nicki jako główne wydarzenie na „Pink friday” sprawdziła się mimo wszystko dobrze. Gorzej z warstwą muzyczną która nie sprzyja końcowej ocenie. Żeby nie szukać daleko: beaty na debiucie Drake'a były zdecydowanie ciekawsze i nawet mimo marnej miejscami formy gospodarza wyciągały tracki na niezły poziom. Sytuacja na omawianej płycie jest odwrotna: to zwrotki Minaj stanowią lepszą część utworu odwracając uwagę od kiepskiej zazwyczaj oprawy. Podkłady w zdecydowanej większości brzmią tandetnie, do bólu plastikowo, klimatem niby zbliżają się do płyty B.o.B., są jednak o wiele słabsze pod względem wykonania. „Did it on'em” miało być chyba skurwiałym bangerem, ale na moje ucho zabrakło tu pomysłu, bardziej przypomina to dzwonek polifoniczny z ery cegieł niż dobry podkład. „Check it out” natomiast to najprawdopodobniej jakiś odrzut z ostatniej płyty BEP podlany drażniącym nuceniem (jeśli dodać Auto tune otrzymujemy najgorszy kawałek na płycie). „Moment 4 life” i „Here I am” dają chwilę wytchnienia, choć tu również daleki jestem od zachwytów. Jeśli mój mainstreamowy gust podpowiada mi takie rzeczy, to chyba faktycznie kolorowo nie jest. Jest RÓŻOWO. Za bardzo.

Ten kto tworzył koncepcję albumu i dobierał na niego muzykę wyrządził Nicki krzywdę. Sprawdził się niestety czarny scenariusz i otrzymaliśmy raczej nijakie płyciwo porywające tylko momentami. Drażni mnie to tym bardziej, iż w dalszym ciągu uważam Minaj za utalentowaną raperkę mogącą jeszcze poważnie zamieszać. Czuć w tym potencjał, oceniam jednak to co wpadło mi w ręce a naprawdę : szału nie ma. Solidny rap, dobre występy gości (rzucający się w oczy brak Lil Wayne'a), wszechobecne cukierkowe refreny, wypełniacze i nieciekawa oprawa muzyczna. Wystawiam trzy, przy czym nie daje mi spokoju myśl, że część tej oceny to żerowanie na mojej sympatii do Weezy'ego i reszty towarzystwa. Mam nadzieję że kariera Barbie będzie rozwijać się w innym kierunku i niebawem nagra coś co będę mógł z czystym sumieniem polecić, ponieważ o „Pink friday” prawdopodobnie szybko zapomnimy. Po raz drugi: szkoda.


Teledysk do 'Massive attack'


poniedziałek, 15 listopada 2010

NEWS: Dr. Dre & Snoop & Akon

Natłok wycieków dotyczących prac nad (ziew) Detoxem okazuje się być czymś więcej niż tylko standardowym robieniem hajpu przed premierą która i tak nigdy nie nastąpi. Wyskoczył właśnie nowy bangerek - prawdopodobnie numer z tego albumu. Tematyka standardowa, standardowo pojawia się Snoop, w tle gdzieś pomrukuje Nate Dogg i zła informacja ( :)) - tak, tak, dobrze czytasz - refren wykonuje Akon. Druzgocąca informacja o udziale Wayne'a staje się więc coraz bardziej prawdopodobna i nadciąga wielkimi krokami uaa...

Dr. Dre Feat. Snoop Dogg & Akon - Kush


Aktualizacja: Druzgocąca informacja jednak nadeszła. Dre (nie bezpośrednio ale to już raczej pewne) potwierdził że Lil Wayne będzie gościem na Detox : “It’s aight. There are a lot of artists that I like, I love Wayne, I love Drake, I love the new artist J. Cole. There’s some new brothers coming out on my record, SLim the Mobster, he’s out of South Central. I think it could be better and hopefully I can do my part to assist in that.” rzekła ostatnia nadzieja West Coastu ...

Ale że Drejka ?. Mniejsza z tym.


"My man!


czwartek, 4 listopada 2010

Kid Cudi: Man on the Moon 2: Legend of Mr. Rager




(recka dla popkiller.pl)

Przyznawanie się do słuchania Cudiego po głośnym hicie z Guettą (nie ogarniam stacji muzycznych, ale chyba do tej pory spokojnie można się na to natknąć) w pewnych kręgach uchodzi za średnio udany pomysł. „Uciekać z tym na diskopolo pe el !” zakrzyknie ktoś urażony faktem, że rapowe pisma/portale chcą w ogóle wspominać o ubiegłorocznym wynalazku show biznesu (jak wiemy, ‘show biznes’ w tym konkretnym przypadku to Ye, czytaj: najlepszy przyjaciel Taylor Swift). Gdyby jednak ten ktoś zechciał zadać sobie trud sięgając po „Man on the moon” mógłby ulec magii albumu, dochodząc ostatecznie do wniosku że nie ma nawet takiej tragedii zaś opinie mówiące o „płycie roku” nie są do końca oderwane od rzeczywistości. Po wysnuciu tychże wniosków ciekawiłoby go zapewne, co też przygotował kontrowersyjny rapero-piosenkarz na sequelu głośnego debiutu i czy udźwignął ciężar oczekiwań (złoto zobowiązuje). No cóż …

Pierwsze co rzuci się mu w uszy po przesłuchaniu „Man on the moon 2 : Legend of Mr. Rager” to fakt, iż album jest bardziej esencjonalny od „jedynki”. Pisząc „esencjonalny” mam na myśli „bliższy klasycznym kanonom”. Debiut stał na pograniczu hip hopu, był melodyjny, szesnastki łączyły się z nuceniem płynnie przechodząc w śpiew. Te cechy muzyki Cudiego zachowane zostały również tutaj, jednak wbrew obecnym deklaracjom autora proporcje przesunęły się właśnie w kierunku rapu, którego tym razem słychać zdecydowanie więcej. Nie potwierdziły się zapowiedzi o typowo rozrywkowym charakterze całości i odskokach w kierunku rocka (owszem, mamy świetne śpiewane „Erase Me”, numer ten jest jednak jednym z wyjątków). W moim odczuciu materiał wydaje się być bardziej mroczny, bardziej spójny niż poprzednik i – co ważne - podobnie jak on trzyma równy poziom.

„Kaczka … to maks co może z ciebie być” usłyszałby taki Waka gdyby przyszło do oceny jego skillsów (przy czym autor tych słów sekundę potem pewnie przybrałby na wadze od ołowiu). Cudi oczywiście mógłby liczyć na dużo wyższą ocenę. Umówmy się jednak: nie szokuje, nie jest pożeraczem mikrofonów i raczej nie ma potencjału by nagrać klasyka w czysto rapowej konwencji. Szukając krwistych panczlajnów i piroklastycznego flow trafiłeś pod nie ten adres. Kto jednak powiedział że dobra płyta musi to wszystko zawierać ?. Jeśli przyszedłeś po elegancką, klimatyczną muzykę bądź spokojny, trafiłeś bardzo dobrze, gospodarz zadbał o swoich słuchaczy. Sam przekrój tematów nie imponuje, lyricsy nie są najmocniejszą stroną płyty i nie zmuszają do głębszych przemyśleń. Raper mówi trochę o otaczających go ludziach, swojej twórczości, cierpieniach, czasem sili się na abstrakcyjne numery, znajdzie się miejsce dla lovesongu czy używek, specjalnie błyskotliwe linijki warte cytowania jednak nie padają. Cudi posiada charyzmę, na majku daję radę – tylko, i aż tyle. To co stanowi o jego prawdziwej sile to brzmienie, bogate aranżacje, (jeszcze raz) klimat i mimo wszystko stojący na solidnym poziomie wszechobecny śpiew (porównania z B.o.B. jak najbardziej na miejscu). Plus dobrze dobrani goście subtelnie uzupełniający materiał. Plus (jeszcze raz i jeszcze) klimat. Wszystko to zazębia się tworząc ciekawą układankę która pasuje do pogodowej masakry za oknem i z łatwością wciągnęła mnie w świat (już nie długo) rapera.

Mocny popis dał zespół producentów odpowiedzialnych za „Legend of Mr. Rager”, sukces artystyczny płyty jest w olbrzymiej mierze ich sukcesem, po prostu nie zanotowałem słabego beatu (No I.D on the track, let the story begin). Podkłady są bogate, klimatyczne (nie bez powodu często przywoływane dziś określenie), udanie budują mroczną, melancholijną, „księżycową” jakby nie było atmosferę całości. Majstersztykiem jest muzyka do „Scott Mescudi Vs. The Word”, „Mojo So Dope” czy w końcowym „Trapped In My Mind”, fajny kl … fajny nastrój osiągnięto samplingiem z „Maniac”. Przyczepić się do czegoś ?. Niby cały czas próbuję. Hm. Nie, jednak się nie da – warstwa producencka bezlitośnie kopie zad niczym Christie z Tekkena i hejterzy chcąc nie chcąc będą musieli się do tego przyzwyczaić.

Podsumowując: wyzwanie rzucone materiałowi przez „Man on the Moon” jedynkę zostało dzielnie przyjęte na klatę. Sądzę, że płyta przez długi czas nie zejdzie z mojej playlisty i spokojnie załapie się do top ileś tego i tak dość mocnego już roku (przy czym mówimy tu bardziej o top 10 niż top 50). Cenię sobie równy poziom, spójność i dbałość o szczegóły. Jak wspomniałem „Man on the moon 2 : Legend of Mr. Rager” spełnia wszystkie te podpunkty, uniknięto rażących błędów dzięki czemu nie muszę wymagać od autora fajerwerków ciesząc się solidną robotą. Magia została zachowana, kawał świetnej muzyki i zasłużona piąteczka w skali szkolnej.

Teledysk do "Erase me"

Najebany Cudi