czwartek, 25 listopada 2010

Lloyd Banks - The hunger for more 2



Zaskoczenie roku. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że wspinający się po cudzych plecach przeciętniak będzie w stanie nagrać klasyczny, konceptualny album łączący tradycję i undergroundową dbałość o linijki z muzycznymi wycieczkami w (wydawałoby się) odległe gatunki, z pewnością nie uwierzyłbym. A jednak. Lloyd Banks a.d. 2010 kojarzony do tej pory z „feat. 50 Cent” to wciąż ta sama postać ale już całkiem inny raper. Śmierć ojca, niepowodzenie „Rotten apple” i drugiej G-Unit, upływ czasu … cokolwiek by to nie było, sprawiło iż najwyraźniej postanowił uśpić karierę by przedefiniować swoją twórczość. Dzięki temu możemy być świadkami jednej z najbardziej spektakularnych (i pozytywnych !) metamorfoz jakie dokonały się w ostatnich latach. „H.F.M 2” to - jak przyznaje sam autor – opowieść. Historia trudnej lekcji jakiej Czas udzielił młodemu człowiekowi nieprzygotowanemu do wejścia w twardy świat showbiznesu. Historia pouczająca co prawda tylko dla nielicznych lecz mądra, dostarczająca silnych emocji, pozwalająca spojrzeć na życie pozornie szczęśliwych ludzi z innej perspektywy.

"Ho, ho, no... dobre to było, napompowałem rower z beki, ale przejdź już może do recenzji ..."

OK.

Mudżyński rap to jak wszyscy wiemy kurwy, felgi, Lil Wayne i komercja czego „H.F.M 2” ostatecznie dowodzi. Jeśli sięgałeś po płytę z tytułami typu „Beamer, Benz or Bentley”, „Celebrity”, „Take'em to war” czy „Any girl” na trackliście spodziewając się minimalnych klimatów albo rozkmin o losie jamochłonów u wybrzeży Indonezji, trafiłeś pod trochę nie ten adres. Również „I don't deserve you” czy „Home sweet home” są w tym konkretnym przypadku bardzo mylne. Cóż, nic raczej nie poradzisz już na to że Banks żyje tak, jak żyłby zapewne każdy prosty czarnuch któremu nagle spadła z nieba kariera rapgwiazdy. Opisy imprez, ciągłe przypominanie o własnym statusie, uwłaczanie ubogim i sfrustrowanym hejterom (podlane ulicznym sosem) przewijają się więc przez całą płytę. Autor „chce więcej”, pogoń za blichtrem stanowi nieustanny motyw towarzyszący zarówno braggom, jak i wycieczkom na dzielnicę czy do klubu. Czemu więc aż tak wysoka ocena ?. Ręka do góry: kto słucha Rossa czy innego Snowmana ze względu na rozmach przy skladaniu tekstów ?. Dam sobie rękę uciąć że niewielu. Jeśli ty słuchasz to masz fajnie. Zalet tego albumu jest zdecydowanie więcej niż palców jednej ręki, tkwią one jednak gdzie indziej.

Wayne na ostatniej epce nie odkrył tajemnic Majów, co jednak nie przeszkodziło mu w nagraniu porządnego materiału (tyczy się to zresztą wielu uznanych klasyków). Tutaj gospodarz wyraźnie popracował nad flow, dawny przydupas z czasów „GRODT” zastąpiony został przez typa z charyzmą i dobrym mic presence, wkrada się technika … nie czyni to oczywiście Banksa wielkim talentem, a jednak słucha się go zaskakująco dobrze. „You rappers don’t know me / I ain’t your homie / if your name ain't Em, Ferrari or Tony / I like my wheel chromey / my Bentley, my Rolly/ my Magnum my forty, South Jamaica shawty” - emceeing stoi na solidnym poziomie, nie szokuje ale jest charakterny, tego typu nawijek spotkasz zresztą o wiele więcej i warto przesłuchać płytę by samemu się o tym przekonać. Z pewnością dobrym pomysłem był krótki czas trwania cd, dłuższy album w tej konwencji mógłby być jednak męczący. Kolejnym plusem jest lista featuringów. Na Yayo czy wyjca z „Any girl” zwróciłem niewielką uwagę, wszechobecny wcześniej 50 Cent pojawia się tym razem jedynie na hooku, Pusha-T, Santana, Faboulous czy zwyrol Kanye („I told: her beauty is why God invented eyeballs / and her booty is why God invented my balls”) ukradli jednak gospodarzowi tracki. Wątpliwości budzić może sens zapraszania takiego Akona który zdążył już stracić na aktualności ... mimo to uważam że zaliczył niezły występ, zasadniczo nie jest to problemem. Żenuje za to wjazd Swizza w „Start it up”, całe szczęście trwa jedynie parę wersów. Refren zapodał już dobry.

Jeżeli raper stawia przede wszystkim na rozrywkę, kluczowym elementem jest dobór muzyki. Dobrze kojarzeni J.U.S.T.I.C.E. League sąsiadują na trackliście z mniej fejmowymi producentami, efekt jest jednak zadowalający. Bity posiadają bangerowy potencjał, jest chyba lepiej niż na „Rotten apple” (o biednym „T.O.S” nie wspominając), boli cię plastik, ale wiesz że jest to inna liga niż bity na "Pink friday", kilka numerów prezentuje się naprawdę godnie. Jedną z takich perełek stanowi początkowy, bujający jak diabli „Take 'em to war” nadający flow Lloyda odpowiednią dynamikę, nawet Yayo nie był w stanie go popsuć. Zwrotki dobrze niesie również „Home sweet home”, odpowiedni vibe zapewnia singlowy „Beamer, Benz or Bentley”, klubowy plastik w „Start it up” całe szczęście nie przekroczył cienkiej granicy żenady. Męczy za to topornie pocięty sampel w „On the double” - najgorszy beat na płycie i w zasadzie jedyny proszący się o skip od pierwszych paru sekund. Gdybym miał coś doradzić, odpuliłbym również cukierkowe „So forgetful” i „Any girl”, po części rozumiem konieczne do spełnienia wymagania rynkowe i tak dalej … ale bez kitu nie brzmi to najlepiej. Poza tymi wyjątkami jest po prostu dobrze (pod warunkiem że lubisz bangery, a nie podejrzewam aby osoba o innym guście w ogóle chciała tu zaglądać), Banks pasuje do tych bitow co w połączeniu z liryką daje za dość wymaganiom jakie stawiam solidnej, mainstreamowej produkcji.

Barack ocenia moje postępowanie przyglądając się werdyktowi po części złym, po części zatroskanym wzrokiem. „The hunger for more 2” to jednak produkcja uczciwa i wyważona. Raper nie zmienił stylu, dołożył starań i zaprezentował to z czego znany był wcześniej zaliczając wyraźną poprawę w stosunku do ostatnich wydawnictw. Dobra forma samego Banksa, dobre bity, dobrzy goście … w swojej kategorii to po prostu dobry materiał. LB jako solowy wykonawca do piątki się nie doczołga ale cztery … czemu nie ?. Nagrać elegancką, prostą ale-nie-durną płytę z nowoczesnym gangsta rapem też trzeba umieć.

"Start it up""


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz