czwartek, 18 listopada 2010

Nicki Minaj - Pink Friday




Ktoś zaglądający od czasu do czasu na tego bloga może odnieść wrażenie, że jestem psychofanem wszelkiego gówna jakie wychodzi spod szyldu Young Money i podchodzę bezkrytycznie do każdego głupiego bądź szalonego pomysłu tego specyficznego kolektywu. Niestety, nie jest moją winą że wypuszczane przez nich płyty są odpowiednio nagłośnione i (zazwyczaj słusznie) poważnie brane pod uwagę we wszelkich zestawieniach. Lubię ludzi popierdolonych (są ciekawi), a widok tej oderwanej od ziemi ekipy z miejsca przypomina mi oddział power rangers czy innych transformersów. Jest w tym coś dziwnego co każe mi interesować się ich twórczością, syndrom pokolenia wychowanego na komiksach, tłumaczyć można to różnie, nieważne ...

Wracając do zestawień … mamy listopad, większość najważniejszych premier 2010 za nami, miejsca fejmów i przegranych już niby obstawione, od dłuższego czasu na horyzoncie widniała jednak premiera debiutu Nicki Minaj z którym wiązano (czy może inaczej: ja wiązałem) duże nadzieje. Duże nadzieje ale i obawy. Dziewczyna dokonała niemałego wyczynu dorównując Westowi i Jayowi na wspólnym tracku, zapodała szereg bardzo udanych featuringów, z drugiej strony cały czas man w pamięci średniawą płytę Drake'a i jeden z koszmarnych singli od Minaj który mam nadzieję nie znalazł się na albumie (swoją drogą, jeśli ktoś nakręcał znajomych na „Thank me later” po premierze stał się pewnie smutnym człowiekiem). No nic, nie zapeszajmy. Na dobry początek zbudujmy napięcie: czy Minażowa poprzestawia klocki w wyścigu po płytę roku ?. Czy obawy i toczenie piany z pyska przez Lil Kim są uzasadnione ?. Napięcie podkręcone, przesyłka z rapidshopu właśnie dotarła, biorę się za rozpakowywanie i odsłuch … przerwa na reklamy.


Jestem z powrotem. Niestety zonk : „Your love” na trackliście. Nietrudno odgadnąć, że wywołało to u mnie średnie emocje i obawy co do zalania albumu popem (w sumie występ u Kingstone'a nie mógł być przypadkiem, demyt). Ale na co w sumie liczyłeś cymbale ?. Na szaloną, mainstreamową płytę inspirowaną nagraniami Wayne'a z nieprzewidywalną Nicki pożerającą bity niczym laleczka Chucky ?. No chyba kpisz. Fakt, że zdolna skądinąd raperka mająca wszelkie predyspozycje by poważnie zamieszać topi swój talent w cienkich produkcjach i cukierkowych, śpiewanych numerach dla mnie, jako chodzącej encyklopedii, fana hardkoru i konesera żyjącego złotą erą jest nie do przyjęcia. Brnąc przez moje żałosne próby bycia zabawnym domyślasz się już pewnie, że nie wszystko poszło tak jak powinno. Czy „Pink friday” jest więc przykładem zmarnowanego potencjału i niewypałem ?. Po kolei.

VS

Zaletą, a z drugiej strony wadą (?) albumu jest jego rozbicie pomiędzy dwa światy. Dobór tematów nie poraża ale jest szeroki na tyle, by ukazać Nicki w różnych kontekstach, staje się ona dzięki temu kompletną raperką z krwi i kości (to cieszy). Boli mnie jednak że nie zdecydowała by pójść konsekwentnie jedną obraną drogą, przez co album zwyczajnie traci charakter. Prawdopodobnie będzie zbyt festyniarski i ugrzeczniony dla twardogłowych fanów rapu, jednocześnie zbyt wulgarny i agresywny by wylądować pod choinką obok lalek (Barbie). „Pink friday” rozpoczyna się nieźle. „I'm the best” w którym pierwsza dama YM wspomina drogę na szczyt ciesząc się ze zdobycia rapowego Mount Everestu to przyjemny numer, pod warunkiem że nie odstraszy cię beat niebezpiecznie wpadający w pop. Gorzej z „Roman's revenge”. Minaż uwalnia 'potwora' rapując w swoim zajebistym, atomówkowym stylu przy asyście niszczącego ostatnimi czasy Shady'ego, systematycznie kradnącego numery gdziekolwiek się nie pojawi. Niestety, udane wysiłki wykonawców jak na złość niweczy spazmatyczny beat od Swizza. Mimo że którymś przesłuchaniu da się go zaakceptować, ciężko oprzeć się wrażeniu że zmarnowano szansę na wybitny kawałek. Który to już raz Swizzu ?. „Motherfuckin' monster” występuje także w „Did it on'em” (od razu przywołującym z pamięci „Gonnorea” Wayne'a). Hejterzy mają szczęście że Nicki nie ma fiuta, inaczej zebrali by szczocha na maskę. Ała. Po tak wesołym i przyjemnym wstępie niespodziewanie nadciąga seria numerów szytych typowo pod rotację w TV, co po raz kolejny rodzi pytanie o adresata płyty.

Lovesongowi „Right through me”, wspomnianemu wcześniej „Your love”, „Fly” z Rihanną czy śpiewanemu w całości „Save me” przyczepiam wlepkę 'skipujemy'. Nie wiem, może laskom będzie się to podobać, ja takiego zasobu tolerancji nie posiadam. „Moment 4 life” natomiast to dobry piosenek, refleksyjne spojrzenie na piękny, ale krótki moment w którym Nicki ma szansę cieszyć się z trudem wywalczonym sukcesem. Pada trochę ciepłych słów pod adresem własnej ekipy. Ten i poprzednie kawałki pokazują jaśniejszą stronę i emocje raperki, kontrastując z wizerunkiem złej suki z featuringów i początkowych utworów. Otrzymujemy również dwa klubowe (w zamierzeniu) bangery – zły, straszny, obrzydliwy 'Chceck it out' z will.i.am'em (aż chciałoby się zacytować: „what the fuck is wrong with them ?!”) i dobry „Blazin' z Kanye. Całości dopełniają rozkminkowy 'Here I am” oraz „Dear old Nicki” - chyba najlepszy lirycznie track na albumie. Raperka fajnie płynie po podkładach w paru miejscach pokazując szermierkę flow (doskonałe wejście w „Blazin”), słuchając tych zwrotek czułem jednak niedosyt, po zwrotce na „Monster” mam prawo oczekiwać zdecydowanie więcej. W zalewie cukru zabrakło mi jej charakterystycznego freaky-stylu, tracku (tracków) z iskrą, prawdziwym pazurem który chciałbym wysłuchać więcej niż te parę razy. Sympatyczna Barbie stłamsiła Chucky Królową Mikrofonu, a szkoda.


Nie jest to jednak największym problemem, Nicki jako główne wydarzenie na „Pink friday” sprawdziła się mimo wszystko dobrze. Gorzej z warstwą muzyczną która nie sprzyja końcowej ocenie. Żeby nie szukać daleko: beaty na debiucie Drake'a były zdecydowanie ciekawsze i nawet mimo marnej miejscami formy gospodarza wyciągały tracki na niezły poziom. Sytuacja na omawianej płycie jest odwrotna: to zwrotki Minaj stanowią lepszą część utworu odwracając uwagę od kiepskiej zazwyczaj oprawy. Podkłady w zdecydowanej większości brzmią tandetnie, do bólu plastikowo, klimatem niby zbliżają się do płyty B.o.B., są jednak o wiele słabsze pod względem wykonania. „Did it on'em” miało być chyba skurwiałym bangerem, ale na moje ucho zabrakło tu pomysłu, bardziej przypomina to dzwonek polifoniczny z ery cegieł niż dobry podkład. „Check it out” natomiast to najprawdopodobniej jakiś odrzut z ostatniej płyty BEP podlany drażniącym nuceniem (jeśli dodać Auto tune otrzymujemy najgorszy kawałek na płycie). „Moment 4 life” i „Here I am” dają chwilę wytchnienia, choć tu również daleki jestem od zachwytów. Jeśli mój mainstreamowy gust podpowiada mi takie rzeczy, to chyba faktycznie kolorowo nie jest. Jest RÓŻOWO. Za bardzo.

Ten kto tworzył koncepcję albumu i dobierał na niego muzykę wyrządził Nicki krzywdę. Sprawdził się niestety czarny scenariusz i otrzymaliśmy raczej nijakie płyciwo porywające tylko momentami. Drażni mnie to tym bardziej, iż w dalszym ciągu uważam Minaj za utalentowaną raperkę mogącą jeszcze poważnie zamieszać. Czuć w tym potencjał, oceniam jednak to co wpadło mi w ręce a naprawdę : szału nie ma. Solidny rap, dobre występy gości (rzucający się w oczy brak Lil Wayne'a), wszechobecne cukierkowe refreny, wypełniacze i nieciekawa oprawa muzyczna. Wystawiam trzy, przy czym nie daje mi spokoju myśl, że część tej oceny to żerowanie na mojej sympatii do Weezy'ego i reszty towarzystwa. Mam nadzieję że kariera Barbie będzie rozwijać się w innym kierunku i niebawem nagra coś co będę mógł z czystym sumieniem polecić, ponieważ o „Pink friday” prawdopodobnie szybko zapomnimy. Po raz drugi: szkoda.


Teledysk do 'Massive attack'


2 komentarze:

  1. Za długie te recenzje, po wstępie się odechciewa czytać. Fajny styl, ale za długooo.

    Propsy za starania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro nie ma ograniczeń objętościowych postanowiłem opisywać płyty w miarę możliwości wyczerpująco, by wiadomo było czego dokładnie się po nich spodziewać. Jeśli chodzi o główną część recenzji raczej będę trzymał się tych założeń.

    Jednak przyznaję - to lanie wody we wstępach jest faktycznie przerażające i na przyszłość bedzie trzeba to ogarnąć

    OdpowiedzUsuń