poniedziałek, 11 października 2010

Waka Flocka Flame - Flockaveli




Według mnie filmy dzielą się na dobre, złe i najgorsze. Dobre to takie, które warto obejrzeć, złe zaś to takie, których oglądać nie warto. W przypadku filmów najgorszych odpowiedź nie jest jednoznaczna … to rozrywka dla kaskaderów, którym nie wystarczają już normalne emocje; dla ludzi o wykręconym poczuciu humoru, lub po prostu dla pojebów, zwyroli którzy nie widzą w nich nic dziwnego. Gdyby posłużyć się analogią, uważałem Wacka Flocka Flame'a za przedstawiciela tego nurtu w przełożeniu na muzykę rap, i dla własnego bezpieczeństwa unikałem jego twórczości wychodząc z założenia, że moja tolerancja dla cykającego southu kończy się w okolicach Jeezyego tudzież innego Lil Wayne'a. Mimo to gdy ukazał się nawiązujący do 2Pac'a album „Flockaveli”, postanowiłem zajrzeć w jego bebechy z czystej, można powiedzieć „zawodowej” ciekawości. Nie straszne były mi nagrania najbardziej znienawidzonych gwiazd południa, pora zebrać więc siły i uderzyć na kolejny, „cięższy” level … jeden juch, raz się żyje demyt.

Do słuchania płyty podszedłem w najgorszy z możliwych sposobów. Odpaliłem ją w biały dzień, siedząc w domu i nie będąc pod wpływem żadnych używek. Nie słuchałem też nigdy wnikliwie mniej hardkorowej wersji Waki a zarazem jego mentora Gucci Mane'a, czy tam innych mikstejpów Brick Squadu. Nie trudno więc odgadnąć że byłem w delikatnym szoku, a resztki mojego truskulowego ja obijały się o ściany czaszki żądając uwolnienia, co w najgorszym wypadku skończyć by się mogło efektowną eksplozją baniaka oraz kosztami związanymi z pogrzebem i odmalowaniem pomieszczenia. Do tego na szczęście jednak nie doszło, postanowiłem dać płycie drugą szansę. Wróćmy jednak do początku.



„You ain’t saying shit out your mouth, your time is very slim in this motherfucking game, b.”

„POW! POW! POW! bitch, I'm busting at them ! WAKA! WAKA! WAKA!” oświadcza Waka otwierając album. Po przesłuchaniu dwóch numerów staje się jasne że należy wyłączyć mózg i przestać skupiać się na tekstach, bo gospodarz nie mówi w zasadzie nic, rozpisywanie się na temat lyricsów mija się więc z celem. Ok, sorry, no jednak mówi. Echm, Waka (FLOCKA FLAME! PAH! PAH! PAH!) jest więc złym skurwysynem, a Gucci to jego człowiek. Waka będzie rabował, kradł i zabijał dla swoich czarnuchów. Waka kocha swoich czarnuchów i nienawidzi czarnuchów wrogich. Powinni oni kopać sobie groby, ponieważ Waka ma zamiar do nich strzelać. Waka lubi też dobrze imprezować. W numerze „Fuck dis industry” durnych zwrotek nie ratuje nawet poziom wykonania, który w naszej nadwiślańskiej fabryce przednich klasyków pewnie też nie zrobiłby na nikim wrażenia. Pierwszy odruch był więc jak: WTF ?!

Lwią część produkcji wziął na siebie niejaki (Dat Nigga) Lex Luger, większość płyty brzmi więc … heh. Takiego natężenia sztucznych stringsów popartych organkami i plastikowymi bębenkami rodem z TR-808 nie słyszałem dawno. Bity brzmią podobnie, zlewają się ze sobą … przede wszystkim jednak są męczące, przez co nieco wrażliwszy słuchacz po paru numerach może, nawet powinien poczuć przypływ agresji. U Wayne'a te zimne bangery brzmiały, a beatmakerzy zazwyczaj mieli na nie jakiś pomysł … tutaj tego nie słychać. Efekt: gimnazjalno/licealna pizda z miejsca, strzał z piórnika po łapie i honorowe środkowe miejsce pośrodku ludzkiej stonogi w pakiecie od zaraz. Dziękuję, koniec imprezy. Robota jaką zadałem sobie tworząc tego bloga byłaby jednak zbyt prosta gdybym uciął już w tym momencie.



"I was way out of context. I respect that man. I aint got the right to say shit about that man”

Wyżej wspomniana ocena pofrunęłaby do albumu, który nie oferuje absolutnie nic. Mało tego, taki album musiałby być wkurwiający i odpychać pod każdym możliwym względem. Natomiast ja jestem pewien, że gdyby „Flockaveli” ukazał się w sezonie przedwakacyjnym paradoksalnie byłby dość często odświeżaną pozycją. Rap wakaflokaflejma to typowa „fight music”, prosta łupanina bliska crunkowi, dobra może nawet nie tyle na domówki (choć również), co na zryte, samochodowe wypady gdzie kwestia estetyki w doborze muzyki nie ma znaczenia. Z pewnością może ona dawać ujście złym emocjom. Waka (FLOCKA! FLAME! POW! Dobra kończę już bo wiem że nieśmieszne) ma dobre warunki głosowe, jakąś tam charyzmę i talent do tworzenia prostych, ale zapadających w pamięć refrenów. Te ciągną się w nieskończoność, czasem są żenujące („Brick squad”, „Fuck the club up”), a czasem wyciągają kawałek na niezły poziom („For my dawgs”), są w każdym razie dużą zaletą. Aby być uczciwy muszę też dodać, że płyta posiada spory koncertowy potencjał i parę mocnych momentów. Jednym z nich jest „No hands” nagrany pod muzykę jednego z bardzo niewielu fejmowych producentów na projekcie – Drumma Boya. Człowiek ma świetną rękę do bangerów co pokazał i tym razem. Kawałek wzbogacili Roscoe Dash i ubiegłoroczny debiutant Wale, tworząc prawdziwy klubowy rozpierdalacz o dużym replay-value, spokojnie da się tym zajarać, miałby on szanse na zrobienie rozsądnych pieniędzy gdyby promowano nim całość. Do jaśniejszych punktów zaliczyłbym też dosadny, singlowy street-banger „Live by the gun” mimo jego toporności i przerysowania (kurwa, ale przecież cała płyta taka jest), jak również wspominane wcześniej, dobre całkiem „For my dawgs”.


"Hip hop is supposed to have different angles(PAH! PAH! PAH!)"

Zatwardziały truskulowy słuchacz wzdychający za złotą erą nie znajdzie tu absolutnie nic dla siebie. Jeśli uważasz się za takiego, możesz odjąć jedną ocenę i z czystym sumieniem zacząć siekać sztyletami w zdjęcie zawziętej japy wykonawcy. Właściwie to nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie osoby słuchającej „Flockaveli” w domu dla przyjemności. Pomimo wszystkich tych zastrzeżeń za próbę nagrania płyty od a do z wypełnionej bangerami trzeba jednak Wakę spropsować. Całość jest agresywna, przeładowana, przekrzyczana, efekciarska (często w tym festynowym wydaniu niestety) i nie zwalnia tempa, dzięki czemu stanowi niezły soundtrack do jazdy samochodem. W temacie „polećcie jakiegoś bangera na najebkę” również nie zawodzi. U ludzi szukających tego typu wrażeń ocena mogłaby więc drastycznie podskoczyć, do trzech czy może nawet czterech (!), bo skurwiały południowy plastik napiera bezlitośnie i zrzuca napalm z każdej możliwej strony. Ja jednak wlepiam Flokaveliemu dwa. W moich oczach jest mimo wszystko karykaturą rapera, a nazwanie jego debiutu chociażby "przeciętnym" byłoby przegięciem.

Teledysk do "No hands"

Teledysk do "By the gun"


1 komentarz:

  1. 6/6 oczywiście nie za marną recenzję, lecz za Flockaveli, które jest płytą roku. Dziękuję Dobranoc.

    OdpowiedzUsuń