czwartek, 21 października 2010

Atmosphere - To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy




Gdzie jest, dokąd poszedł i dlaczego ten dobry, prawdziwy rap niesprzedajny ?. Wesołe czasy odchodzą, zaczyna się kolejna, dziesięciomiesięczna jesień, paliwo drożeje, fajki drożeją, (jeżdżę autobusem i nie palę ale mniejsza), Rahim się sprzedał, Lil Wayne dostaje złoto za nic, a 9th Wonder bez żenady schyla się po mydło u pedała Drejka (i to jeszcze pewnie za pieniądze, DOLARY … kurwa jego mać). Rapu prawdziwego niezależnego o życiu nikt już nie docenia, bo jest zbyt szczery dla hipokrytów społeczeństwa które nigdy ze mną razem w szeregu nie szło …

No to siema !

Tak jak zapowiadałem, mam zamiar oceniać nie tylko mainstreamowe gówno kosmate ale również podziemne produkcje. A z czym niby może kojarzyć się wytwórnia wypuszczająca płyty MF Doom'a, Alego czy (ostatnio) Evidence'a ?. Nie ma lekko, life's a bitch (beach), parzymy herbatę z cynamonem, wrzucamy sweter, siadamy na parapecie jak Eldo i strugamy intelektualistów, bo uznany duet z Minnesoty – Amosphere – przypomniał o sobie wypuszczając EP o zwyczajowo przydługim tytule „To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy". To już drugi "poboczny" projekt opisywany na tym blogu, tego typu wycieki od Sluga i Anta były jednak zawsze czymś większym niż tylko zbiorem odrzutów, puszczenie tego bokiem byłoby więc sporym błędem. Podobnie jak na "When life get you lemons ..." tytuł po części zapowiada to co usłyszymy, sama płyta zaś jest też konsekwencją wcześniejszego, długogrającego projektu. Przejście od wpędzającego w depresję emo-rapu ku bardziej przystępnym formom osobiście odebrałem z zadowoleniem, a skoro Atmosphere to klasyczny duet MC & producent, standardowo rozbijmy recenzję na części.

CZĘŚĆ 1: OBSERWACJE

Słuchanie "To all my friends" zaraz po "Flockaveli" wydaje się być podróżą na inną planetę. Slug to ogarnięty, dojrzały raper z dużą wyobraźnią obdażony nienagannym flow. Można się pogubić w truskulowym bragga wyrzucanym w początkowym "Until the nipples gone" czy doskonałym "Shotgun", obydwa tracki są jednak zbawienne dla płyty. Mają kopa, wprowadzają przestrzeń do raczej spokojnej całości, bo przez większość materiału raper skupia się na opowiadaniu historii. Zazwyczaj jest narratorem obserwującym ludzkie życie, robi to jednak z wyczuciem i unika na szczęście kretyńskiego moralizatorstwa, dzięki czemu słucha się go z zaciekawieniem. Dotyka przy tym różnych światów co zapewnia odpowiednie zróżnicowanie. W "The major leagues" usłyszymy więc historię przyjaciela z wczesnej młodości, który przegrał życie decydując się na handel twardymi dragami. W zbliżonym klimacie utrzymana jest zmyślona, barowa opowieść ("Scalp") w której Slug decyduje się na przyjęcie ryzykownego zlecenia. Z kolei w "The best day" otrzymujemy "Dzień świra" – przejażdżkę po dotykającej każdego, skurwiałej codzienności. "You’re not alone, its hard as hell / but don’t waste no time feeling sorry for self / we’ll be right here with you, through your war / cause you’re the one we make this music for". Konkretna robota, niby nic odkrywczego, ale dobrze czasem otrzymać taki numer. Potem następują dwa gorzkie tracki - "Americareful" gdzie pada trochę socjologicznych spostrzeżeń na temat tamtejszej służby zdrowia, oraz "Hope" – podszyta ironią, nieco bardziej bekowa, jednocześnie pesymistyczna wersja "The best day". "Życzę ci dobrego dnia i mam nadzieję, że to już jutro". No dzięki, kurwa. Z ciekawych momentów warto jeszcze wymienić "The number none" – żenującą historię zawiedzionej, nastoletniej miłości, wesoły numer, choć u Sluga śmiech jest często śmiechem przez łzy. Słuchając "To all my friends" ani razu nie miałem wrażenia kontaktu z fuszerką, brak tu wypełniaczy co bardzo się liczy. Brak również rapowych gościnnych występów, ale w przypadku tego duetu to chyba nic nowego, raper buduje tu własny świat, kawałki są na tyle indywiualne że wprowadzanie dodatkowych aktorów mijałoby się z celem. Krótko mówiąc, psychofani Seana Daleya dostali kolejny szereg powodów by go wychwalać, reszta też nie powinna być zawiedziona.


CZĘŚĆ 2: MRÓWCZA ROBOTA

Padło trochę ciepłych słów na temat warstwy lirycznej, natomiast w kwestii muzyki jesem po prostu bezradny i leżę zamiatając cyckami kurz z dywanu. Tym razem będzie krotko, poprzednie płyty Atmosphere czy "Us" pokazały, że Ant to pewna marka. Na "To all my friends..." połączył mocne, bujające bębny z żywymi instrumentami, efekt: brak słabego czy nawet średniego podkładu. Ciężki, podlany grubym basem "The major leagues" wciska w podłogę, beat z "Hope" idealnie koresponduje z tekstem Sluga (zresztą chemia między członkami zespołu jest wyczuwalna cały czas), "Shotgun" z miejsca kiwa głową dając kwintesencję rozpierdolu, muzyka na EP buja jednoczenie wpadając w ucho, jest bogata i dobrze zaaranżowana. Brawa na stojąco. Mamy pełny obraz. Podsumowanko.

CZĘŚĆ 3: BOŁ!

"To all my friends..." to kolejne świetne wydawnictwo od jednego z najsolidniejszych zespołów w niezależnym rapie. Muzyka która rzadko wybija z trampek, opowiada jednak historie, daje rozrywkę, poprawia nastrój, czasem skłania do jakichś przemyśleń. Przez większość tekstu chwaliłem zawartość albumu, brak mu jednak rozmachu (skutek niewielkiej długości) ... czegoś epickiego, stąd uważam że zasługuje na solidne cztery. Takie nawet z plusem, niech będzie. Wynika to z wyższych wymagań stawianych undergroundowym produkcjom a także tego, iż cały czas czekam na ich kolejne, długogrające cd; Atmosphere ma na tyle duży potencjał by spokojnie przebić się do najwyższych pozycji w skali ocen, tym razem jednak nie wykorzystali go w pełni, podobnie jak z Wayne'm (przy uwzględnieniu olbrzymiej przepaści dzielącej ich style). Już kończąc: szczerze polecam płytę wszystkim fanom dobrego rapu oraz durniom ślepo powtarzającym za Nasem że "Hib Hob umar". Jeśli w 2010 ktoś ma zacięcie by nagrywać na takim poziomie, to nie może być chyba tak źle. Krótko, ponieważ nie ma się nad czym produkować: sprawdź to bo najzwyczajniej w świecie warto. Krobga.

Oficjalny nternetowy singiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz